środa, 11 marca 2009

LODOWCE AMERYKI POŁUDNIOWEJ – czyli moja podróż wymarzona w upalne lato!

Bezlitosny letni skwar wlewa się przez otwarte okno do pokoju. Ściskając w dłoniach szklankę wody wypełnioną po brzegi kostkami lodu, wlewam w siebie łyk orzeźwiającego płynu, a przyjemny chłód rozchodzący się po organizmie przenosi mnie w podróż marzeń na lodowce Ameryki Południowej. Pierwszy punkt programu to boliwijski lodowiec Chacaltaya, który niebezpiecznie trzeszczy pod moimi stopami, gdy posuwam się po nim ostrożnie w rakach asekurując się kijkami. Krystaliczne powietrze wypełnia moje płuca i nie wiem czy kręci mi się w głowie z powodu wysokości (5421 m) i braku aklimatyzacji, koniecznej powyżej wysokości 4000 m n.p.m., czy też z powodu fantastycznych widoków na ośnieżone szczyty Andów, malowniczo kontrastujących z brązami i zielenią niższych partii zboczy i dolin. Z trudem odrywam od nich wzrok by spojrzeć pod nogi. Jeden nieostrożny krok może się skończyć w głębokiej czeluści szczeliny lodowej. Nieokiełznana i nieprzewidywalna natura budzi respekt. Z nabożnym podziwem patrzę na wyżłobione w lodzie fantazyjne formy, o rozmachu, którego nawet Gaudi mógłby pozazdrościć matce naturze. Nie mogę wprost uwierzyć, że za kilka lat, przy tak zastraszającym tempie topnienia lodu, jakie ma miejsce obecnie, tego miejsca może już nie być. Drżącymi z emocji rękami staram się uwiecznić na zdjęciach zachwycające efekty działania przesuwającego się lodowego cielska, by ocalić dla potomności to, co za chwilę zniknie przez globalne ocieplenie. Tak bardzo chciałabym powstrzymać ten proces. Czy jest jeszcze ratunek dla lodowców, czy wszystkie są skazane na roztopienie?
Z Boliwii przenoszę się do sąsiedniej Argentyny - niesamowitego kraju ognistego tanga i mroźnych lodowców. Tym razem nie stoję bezpośrednio na pokrywie lodowej, lecz na tarasie widokowym - maleńkim balkoniku, który ukląkł z szacunku przed potęgą lodu. „Pertito Moreno” – niemal bezdźwięczny szept wyrywa się z moich ust. Wzruszenie odbiera mi mowę, gdy spoglądam na jeden z najsłynniejszych i najwyższych lodowców świata. Długi na jakieś 5 km, wznoszący się na 60 – 70 m, w zależności od sezonu, ponad turkusową taflę Lago Argentino, przytłacza ogromem poszarpanych pionowych ścian wyglądających jakby starały się rozorać niebo. Przeszywający huk pękającego lodu przetacza się przez dolinę. Zamieram w bezruchu. Czyżby Inkascy bogowie okazywali swój gniew i potęgę? Potężna masa lodu, niczym wysadzona w powietrze gigantyczna wieża, wpada z olbrzymim pluskiem w otchłań jeziora. Błękitny lód rozpada się na miliony bryłek pokrywając taflę wody. Choć jestem ciepło ubrana, bo tak nakazuje rozsądek przy wielogodzinnym pobycie wśród milionów ton lodu, moim ciałem wstrząsa dreszcz. Mój argentyński przewodnik podaje mi gorącą yerba mate, ziołową herbatę i narodowy napój Argentyny. Nie przepadam za ziołami, ale zaparzona w zapallo (odmiana dyni) mate, pita przez metalową rurkę z filtrem, to coś wyjątkowego. Uczucie błogości rozpływające się po ciele potwierdza, że warto było po nią sięgnąć. Z otwartymi ustami wpatruję się w „cielący się” na moich oczach lodowiec, od którego jęzora odrywają się kawały lodu i niczym lawina spadają w dół do jeziora, odcinając jedną z jego odnóg, Brazo Rico. Wyciągam sprzęt fotograficzny. Zdjęcia pomogą mi utrwalić niepowtarzalne widoki i pokazać to, co trudno jest opisać słowami.
Czas ruszać dalej, do położonego niewiele ponad 40 km stąd El Calafate. Ruszamy samochodem terenowym podziwiając po drodze surową przyrodę Południowej Patagonii. W miarę oddalania się od krainy lodu krajobraz zmienia się drastycznie. Biel i błękit lodowców ustępuje żywym kolorom ukwieconych górskich łąk, by wkrótce przejść w monotonną szarość stepów, rozjaśnianą gdzieniegdzie jasnobrązowymi plamami pasących się guanako i stadami kędzierzawych owiec, wyglądających jak białe cumulusy płynące po chmurnym nieboskłonie.
Opuszczam fascynującą Patagonię i lecę do stolicy kraju - gorącego Buenos Aires. Jednak to nie słupek rtęci jest tu wyznacznikiem temperatury. To co rozpala mieszkańców i odwiedzających ten jeden z największych portów świata, to zmysłowe tango, duma każdego Argentyńczyka. Docieram do gwarnej sali, w dzielnicy portowej La Boca. Gdy wchodzę rozlegają się mocne dźwięki muzyki, od których zaczyna szybciej pulsować krew. Pamiętając o etykiecie tanga (o tradycyjnym sposobie zapraszania do tańca zwanym cabeceo), przyjmuję zaproszenie przez podtrzymanie kontaktu wzrokowego i podchodzę do znajomego Argentyńczyka. Muzyka wciąga nas w trans. Z początku nogi się jeszcze plączą, ale po chwili wtapiamy się w roztańczony tłum, w którym wiek i płeć nie mają znaczenia. Oddycham Argentyną, wciąga mnie niesamowita energia tańca, rytm nocnego życia Buenos Aires. Moje myśli płyną do Evity Peron, najsławniejszej kobiety w Argentynie. Czy ona lubiła tango? Na pewno tak.
Powoli, z ociąganiem otwieram oczy. Z radia płyną cicho dźwięki muzyki:„Don’t cry for me Argentina”. Na stole stoi przechowywana na specjalną okazję butelkę wybornego argentyńskiego wina z Mendozy. Kiedyś odbędę taką podróż i za to wznoszę toast!
Agnieszka Mermon

0 komentarze: