piątek, 15 maja 2009

Tajemnice piramid Majów - Meksyk, Gwatemala, Honduras

Majowie to najwięksi budowniczowie piramid na świecie. Gdy starożytni Egipcjanie zbudowali ich ponad 100 to Majowie ponad 1000. Pierwotnie świat nauki uznawał że piramidy miały wyłącznie zastosowanie sakralne ale w wyniku badań archeologicznych okazało się, że były także grobowcami wielkich władców. Być może spełniały także inne funkcje ale jak dotąd jest to jeszcze jedna z nie odkrytych tajemnic ich twórców. W czasach swojej świetności malowane na czerwono, co symbolizowało krew i słońce odradzające się z każdym nowo nastającym dniem. Dzisiaj jasne albo poszarzałe, nagryzione zębem czasu, nieograniczonym apetytem dżungli.
Moją wędrówkę po tym magicznym świecie zacząłem od Chichen Iza. Po przekroczeniu współczesnych bram miasta, gdzie oczywiście znajdują się kasy biletowe nastąpił krótki marsz, który doprowadził nas do stóp jednej z piramid poświęconych Kukulkanowi, bogowi przychylnemu ludziom, symbolizującego dostatek i urodzaj. To był pierwszy kontakt z budowlami Majów, uwertura przed finałem, który rozegrał się na głównym placu miasta. Kiedy wreszcie tam dotarliśmy, stanęliśmy przed jedną z najbardziej okazałych piramid świata Majów, Piramidą Kukulkana, zwaną także El Castilio /czyli zamek/. Podstawę piramidy stanowi kwadrat o boku 55,5 m. Wysokość 24 m a kąt pochylenia ramp ze stopniami 45˚. Piramida ta jest szczególnego rodzaju kalendarzem majańskim.
Z każdej strony na jej szczyt prowadzi 91 stopni czyli w sumie 364, dających wraz z górną platformą liczbę 365, a więc liczbę dni w kalendarzu haab. Piramida składa się z 9 kwadratowych platform ułożonych jedna na drugiej, na których 4 bokach centralnie zbudowano rampy ze schodami. Pomiędzy ścianami ramp znajduje się 18 boków platform stykających się pod kątem prostym. Liczba 18 odpowiada liczbie miesięcy kalendarza majańskiego. Na bokach platform zawartych pomiędzy rampami można dostrzec w sumie 52 wgłębienia, co jest równe liczbie długości Koła Kalendarzowego, czyli okresu w latach, po upływie którego pojawia się taka sama kombinacja dnia świętego kalendarza tzolk’in i miesiąca kalendarza haab. Budowlę usytuowano w taki sposób, że podczas wiosennego i jesiennego zrównania dnia z nocą pierwsze promienie słońca powoli przesuwają po schodach, co wywołuje wrażenie, że Kukulkan, którego głowę wyrzeźbiono na szczycie piramidy a ogon u podstawy, pełznie do swej świątyni. Niestety tego zjawiska nie dane mi było obejrzeć. Nie można było także wdrapać się stromymi schodami na szczyt piramidy, gdyż już od kilku lat ta atrakcja jest niedostępna dla turystów.
Kolejnym miejscem, które odwiedzamy jest Uxmal. Stromą piramidę w najstarszym z dotąd odkrytych ośrodków kultowych Majów, zbudowano – z nieznanych powodów – na podstawie w kształcie precyzyjnie wykreślonej elipsy. Piramida nazywana jest Piramidą Czarnoksiężnika a Indianie nazywali ja Domem Karła. Obydwie te nazwy wywodzą się z legendy Majów z Jukatanu. Dawno, dawno temu w Uxmal mieszkała bezdzietna staruszka. Pewnego dnia znalazła jajko z którego wykluło się dziecko. Staruszka poczuła się szczęśliwa i dbała o nie jak o własne. Kiedy chłopiec skończył rok, przestał rosnąć, lecz ona się tym nie zmartwiła, gdyż była pewna, że przyszłości chłopczyk zostanie wielkim władcą. Po paru latach zmusiła go aby udał się do domu władcy i zaproponował mu współzawodnictwo. Po kilku próbach, z których karzeł wychodził zwycięsko, władca oburzony tym, że karzeł śmie się z nim równać postawił mu nowe zadanie. W ciągu jednej nocy ma wznieść budowlę wyższą niż wszystkie inne w okolicy pod groźbą śmierci jeżeli nie wykona zadania. Chłopiec był przerażony, ale przybrana matka go pocieszała a nazajutrz obudził się na szczycie piramidy, która odtąd nazywana jest Domem Karła. Władca zaproponował ostatnia próbę – pojedynek toczony palmowymi łodygami aż do ostatecznego zwycięstwa. Staruszka umieściła na głowie karła kukurydziany placek i przekonywała aby się nie lękał. Gdy władca uderzył chłopca kij pękł nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Wtedy karzeł rozbił mu czaszkę jednym uderzeniem po czym uroczyście został ogłoszony zwycięzcą i władcą Uxmal. Jedna z Uxmalskich piramid została częściowo zrekonstruowana. Wdrapuję się na jej szczyt wąskimi i ostro pochylonymi stopniami może dzięki temu będę bliższy uchylenia choćby rąbka tajemnic jej budowniczych.
Podróżujemy w głąb Jukatanu. Zanurzamy się w najprawdziwszą dżunglę. Docieramy do miejsc, gdzie jeszcze kilka lat temu trzeba było organizować ryzykowne wyprawy trwające kilka dni.
Bonampak, niepozorne ruiny głęboko ukryte w lesie deszczowym. Budowniczowie piramidy wykorzystali ukształtowanie terenu dzięki czemu mogli ją wznieść dużo mniejszym nakładem pracy. Prawdopodobnie piramida i całe miasto pozostałyby zapomniane jak wiele jemu podobnych, pochłoniętych przez dżunglę gdyby nie malowidła ścienne odkryte w jednej z jego niewielkich świątyń. Murale z Bonampak co po indiańsku znaczy „malowane mury” są najznamienitsze jakie pozostały do naszych czasów w całym świecie Majów.
Po Bonampak kolej na Yaxchilan, które jest dostępne jedynie od strony granicznej rzeki Rio Usumacinto. Prawie godzinna podróż pomiędzy Meksykiem i Gwatemalą do ruin miasta zaszytego w sercu dżungli. Największe wrażenie robi na mnie świątynia oznaczona jako struktura nr 33. Wieńczy ona szczyt naturalnej piramidy, której stopnie wykonano na ostro pochylonym zboczu zaś z dołu wygląda jak ruiny potężnego zamczyska o niezliczonej liczbie komnat. Sama świątynia oczarowuje wspaniałymi reliefami przedstawiającymi sceny życia władców Yaxchilanu umieszczonymi w nadprożach. Do widoku piramid jakie znajdują się na akropolu zdążyliśmy już przywyknąć…
Kolejny obiekt, który zwiedzamy to Palenque, uważane za jedno z najpiękniejszych miast Majów. Miasto pełne tajemnic, zwłaszcza że dżungla skrywa dotąd około 3000 nie odkopanych obiektów, z których wiele dorównuje a nawet przewyższa wielkością słynną piramidę nazywaną Świątynią Inskrypcji z grobem władcy Palenque K’inich Hannab Pakala. Zwolennicy teorii odwiedzin Ziemi przez kosmitów, zapewne pamiętają słynną hipotezę Deanikena, który uważał że Pakal był astronautą a relief na płycie grobowej przedstawiał start statku kosmicznego. Natomiast naukowa interpretacja reliefu twierdzi że Pakal został na nim pokazany jako człowiek i władca w centrum kosmosu. Jego ciało spoczywa na szkieletowym maszkaronie symbolizującym zejście do krainy śmierci. Z jednej strony niczym król słońce zstępował do podziemnego świata, aby odrodzić się ponownie. Z drugiej strony personifikował boga Kukulkana, który zgodnie z mitem stworzenia świata powrócił do życia wyłaniając się z pękniętej skorupy żółwia. Płaskorzeźby na płycie grobowca przedstawiają symbole trzech poziomów majańskiego kosmosu i czterech stron świata. Piramida przykrywająca grobowiec Pakala ma na wzór podziemnego świata dziewięć poziomów. Niestety, grobowiec Pakala jest niedostępny dla turystów. Pozostaje co najwyżej zakup pamiątki z rysunkiem reliefu a wybór jest ogromny.
W sąsiedztwie Świątyni Inskrypcji znajduje się kompleks trzech piramid nazywany Grupą Krzyża, wzniesiony przez syna Pakala, K”inich Kan Balama II. Tworzą one replikę trzech kamiennych tronów ustawionych w dniu stworzenia świata. Posiadają schody skierowane na wspólny plac i bogato zdobione zwieńczenia dachów. Na górnych platformach wzniesiono świątynie. Trzy świątynie Grupy Krzyża symbolizują miejsca narodzin bogów z tzw. Triady Palenque. Największa z trzech budowli – Świątynia Krzyża poświęcona jest bogu I. Sąsiednia Świątynia Liściastego Krzyża poświęcona jest bogu II związanemu z władzą królewską. Ostatnia ze świątyń, Świątynia Słońca poświęcona jest bogu III.
Skracając czas i przestrzeń przenosimy się do Hondurasu aby zwiedzić Copan. Copan jest jednym z nielicznych ośrodków Majów, w którym archeologom udało się odkryć budowle z wcześniejszych okresów. Majowie bowiem mieli zwyczaj wznoszenia budowli jednych na drugich. W Copan nagromadziło się niezwykłe bogactwo steli i pozostałości śladów piśmiennictwa Majów.
Copan było jednym z największych miast Majów. Według rożnych szacunków mogło je zamieszkiwać nawet około 200000 osób. Najcenniejszą pamiątką z okresu jego świetności są Schody Hieroglifów, stanowiące wejście na teren wielohektarowego centralnego kompleksu piramid, tarasów i świątyń z pięcioma wielkimi dziedzińcami Akropolis. Zbudowane zostały z 63 stopni o wysokości 45 cm i 16,0 m szerokości, na których wyryto 2500 znaków hieroglificznych (część schodów zapadła się w XIX w. i współcześnie są odtwarzane). Jest to najdłuższy zabytek piśmiennictwa Majów i zarazem najbardziej znany zabytek Copán. Tak wielka ilość znaków zgromadzonych w jednym miejscu przyczynia się do wydzierania z mroków dziejów niedostępnych tajemnic Majów.
Powracamy do Gwatemali i jedziemy do Tikalu znajdującego się w głębi deszczowego lasu.
Wędrujemy zielonymi tunelami przy ogłuszających wrzaskach wyjców. Docieramy w końcu na główny plac Tikalu, miejsce publicznych zgromadzeń i ceremonii, otoczone od wschodu i zachodu schodkowymi piramidami, czterdziestopięciometrową Piramidą I, zwieńczoną Świątynią Jaguara, kryjącą grób wodza Jasawa Chana Kawiila i Piramidą II, ze Świątynią Masek u szczytu. Od północy i południa twierdzami – akropolami Centralnym i Północnym, gdzie zlokalizowano świątynie i pałace a także stele i miejsca pochówków dla klas wyższych indiańskiego społeczeństwa. W Tikalu mamy sposobność zobaczyć najwyższą z piramid majańskich, Piramidę IV o wysokości 64,6 metra, zbudowaną prawdopodobnie w 720 roku, zwieńczoną Świątynią Dwugłowego Smoka.
Wreszcie można się wdrapać na szczyty piramid. Nie po ich stromych schodach, choć przy mniejszych piramidach i taka możliwość istnieje ale po specjalnie wykonanych schodach i drabinach.
Z tych wysokości czubki piramid wyłaniają się z dżungli jak zagubione okręty na bezmiernym zielonym oceanie. Wędrówka po świecie Majów dobiega końca. Ostatnie miejsce na trasie to Tulum.
Obraz schyłku dawnej świetności – kurcząca się przestrzeń, skromne budowle brak rozmachu. Takie jest właśnie Tulum. Górująca nad nim świątynia Kukulkana w niewielkim stopniu przypomina piramidę i jest jakby ostatnim tchnieniem jakim wydała cywilizacja Majów.

Wycieczka MGH/11/05
„Tajemnice Ameryki Łacińskiej”
Marek Malinowski

wtorek, 5 maja 2009

Relacja z wycieczki „Wenezuela – karaibska księżniczka Ameryki” 7-18.02.2009 r.

Dzień 1. Wczesna pobudka, po godz. 5-tej rano trzeba być już na Okęciu. Wylatujemy z niewielkim opóźnieniem ok. 7.20, a o 9.30 wysiadamy z samolotu na lotnisku de Gaulle’a w Paryżu. Kontrola paszportowa, kontrola bezpieczeństwa, swoje oczywiście trzeba odstać i pakujemy się do następnego samolotu, który zabiera nas już bezpośrednio do Caracas. Po ponad 9-godz. locie lądujemy w stolicy Wenezueli, jest 15.15 miejscowego czasu. Kolejna odprawa, trwa to trochę, ich tempo pracy przyprawia o szczękościsk, ale cóż, ... sami tego chcieliśmy. Jeszcze chwila stresu, ale walizki wyjeżdżają na taśmie, więc już nic złego nas chyba nie spotka. Jedziemy do hotelu, tego dnia nie ma już nic w planie oprócz kolacji, wszyscy chcą odpocząć po podróży. Hotel podobno najlepszy w mieście, wg lokalnej kategorii 5 gwiazdek, ale jakby to odnieść do naszych warunków to taki wczesny Gierek. Ale przecież nie przyjechaliśmy po to, aby siedzieć w hotelu.

Dzień 2. Ten dzień przeznaczony jest na zwiedzanie Caracas. Podobno nic szczególnego, podobno rozczarowuje jak każda stolica w Ameryce Południowej, ale to jednak stolica, więc zobaczyć wypada. Odwiedzamy więc plac Bolivara, dom Bolivara, muzeum Bolivara, oglądamy obrazy z Bolivarem, pomniki Bolivara, skarpetki Bolivara, dziurawą wannę
Bolivara, na koniec wszyscy prawie wymiotują Bolivarem, ale to przecież jeden z twórców niepodległej Wenezueli, więc trzeba to jakoś zdzierżyć. Odwiedzamy parlament Wenezueli, panteon, gdzie pochowani są wielcy Wenezuelczycy, oczywiście z Simonem Bolivarem na czele. Potem wjeżdżamy kolejką linową na górę, z której widać panoramę miasta. Teraz dopiero widać, jak pięknie, na wzgórzach położone jest Caracas. Jedziemy jeszcze do małego, kolonialnego, bardzo urokliwego miasteczka 15 km od stolicy, tam krótka przerwa i wracamy na kolację i nocleg do naszego hotelu, gdzie ponoć sam prezydent Hugo Chavez imprezki dla swoich gości urządza. Czujemy się wyjątkowo zaszczyceni...
Dzień 3. Pobudka o 4.30. Dostajemy śniadanie, kawę i paczkę z jedzeniem na drogę i jedziemy na lotnisko, żeby zdążyć na samolot do Puerto Ordaz. Wiekowy McDonell Douglas DC-9 nie wygląda najgorzej, w dodatku ochrzcili go "Juan Pablo II" i w tym cała nadzieja, że doleci w całości. Okazuje się całkiem wygodny, załoga sympatyczna, więc lecimy. Po starcie ukazuje się nam przepiękna panorama Caracas, a chwilę potem dostojne góry Cordillera Costa wchodzące prawie do samego morza. Samolot wznosi się i skręca na południe. Po 50 min. lotu lądujemy w Puerto Ordaz, dalej jedziemy już autobusem jedyną drogą prowadzącą na południe, wyasfaltowaną dopiero w latach 90-tych. Jeden pas w jedną stronę, jeden w drugą, to cała arteria komunikacyjna biegnąca przez pół Wenezueli. Po drodze widzimy mityczne El Dorado, krainę złota, gdzie jeszcze do dziś można spotkać tych, którzy stoją godzinami w rzece z sitem, licząc na odmianę swojego losu. Zwiedzamy też fragment kopalni złota w El Callao. Prawie cały dzień w podróży, ponad 1000 km za nami, kiedy wieczorem docieramy do Kamoiran, leżącego na terenie parku Canaima i Gran Sabany: krainy gór stołowych tepuy, wodospadów, parków narodowych. Tam przewidziany jest nocleg w ośrodku prowadzonym przez Indian. W domkach, które ochrzciliśmy jako "reksiowe budki", warunki są spartańskie, ale właściwie wszystko co trzeba, to było, poza tym nic innego i tak tam nie ma w okolicy, więc nikt nie narzeka. Indianie karmią dość smacznie, więc tym bardziej wszyscy zadowoleni.
Dzień 4. Kolejny dzień jest bardzo relaksujący. Opuszczamy Kamoiran i jedziemy dalej na południe. Zatrzymujemy się przy najbardziej urokliwych wodospadach, jest czas na kąpiel, naturalne hydromasaże, opalanie, po prostu cudowny wypoczynek. Największe wrażenie robi niezbyt może wysoki, bo jakieś 70m, ale bardzo pięknie położony wodospad Kama Meru i jaspisowy potok o pomarańczowym dnie. Jaspis to skała o takim właśnie kolorze. Po drodze jeszcze punkty widokowe na góry stołowe, najpiękniejsze z nich: Yuruani, Monte Roraima i Kukenan. Zostaje nam trochę czasu, więc wjeżdżamy do Brazylii na małe zakupy, mała miejscowość La Linea to właściwie jedna ulica, trochę sklepów i straganów. Wracamy do Wenezueli i nocujemy w całkiem przyjemnym hotelu w Santa Elena de Uairen tuż przy granicy.
Dzień 5. Tego dnia czeka nas jedna z największych atrakcji tej wycieczki. Opuszczamy Santa Elena i kierujemy się w drogę powrotną na północ, tą samą oczywiście, jedyną drogą, którą przemierzaliśmy przez ostatnie 2 dni. Po ok. 2.5 godz. docieramy do małego lotniska, to właściwie tylko pas startowy i malutki plac postojowy dla samolotów. Tam wsiadamy do awionetek. Mam szczęście, że posadzili mnie obok pilota, dla właściwego wyważenia samolotu podobno... Obok mnie siada sympatyczny wenezuelski pilot, który angielski zna mniej więcej w takim stopniu jak ja hiszpański, czyli dość mizernym. Ale jak się wkrótce okaże, huk w środku jest taki, że żadna rozmowa nie wchodzi w grę. A więc lecimy znów:)) Lecimy nad Gran Sabaną, nad górami stołowymi, nad dżunglą, obserwujemy rzeki wijące się pośród dżungli. Jest trochę chmur, przeszkadzają nieco w podziwianiu widoków, ale też nie jest najgorzej. Po upływie ok. pół godziny znudzony dotychczas pilot zaczyna wytężać swą uwagę, spogląda to za okno, to na GPS-a, manipuluje przy instrumentach, lecimy przez chmurę, nie bardzo widać cokolwiek, aż nagle... wylatujemy z chmury i naszym oczom ukazuje się Diabelski Kanion, pilot pokazuje coś ręką, patrzymy w tamtym kierunku i... jest!!! Najwyższy wodospad świata Salto Angel jest przed nami! Widok zapiera dech w piersiach, przelatujemy obok niego, potem robimy zwrot w kanionie i znów go widzimy, tylko po drugiej stronie. Płynie rzeka, napotyka na ścianę, woda leci w dół prawie 1000 m, potem rzeka płynie dalej. Tak prosto to napisać, ale ten widok na pewno pozostanie nam przed oczami do końca życia. Wylatujemy z kanionu, pilot uśmiecha się i podnosi kciuk do góry, wszyscy robimy to samo w jego kierunku :)) Po kilkunastu minutach lądujemy na terenie Parku Canaima, tutaj czekają nas dalsze atrakcje. Rozbieramy się do kąpielówek, wsiadamy do indiańskiego canu i płyniemy podziwiać kolejne wodospady. Przed jednym z nich zatrzymujemy się. Sympatyczna "mieszana Indianka" prowadzi nas na góręwodospadu, potem schodzimy w dół i przechodzimy pod wodospadem, z drugiej strony ściany wody. Wychodzimy oczywiście kompletnie mokrzy, ale przeżycie to wspaniałe. Wracamy do łódki, płyniemy na obiadek. Po krótkim odpoczynku, podziwianiu widoczków, kwiatów, papug wsiadamy do naszych awionetek i kontynuujemy lot do Puerto Ordaz. Po drodze lecimy nad ogromnym jeziorem Guri, to sztuczny zbiornik zaporowy na rzece Caroni. Bezpiecznie lądujemy w Puerto Ordaz, tam kolacja i nocleg w zjawiskowym hotelu, w którym większość pokoi ma okna wychodzące na... korytarz. Nie tylko okna pokoi, łazienek również. Ot, Wenezuela. Na szczęście okna mają zasłonki ...
Dzień 6. Opuszczamy nasz zjawiskowy hotel i jedziemy do przystani. Wsiadamy do motorówek i płyniemy do miejsca, gdzie rzeka Caroni wpada do Orinoko. Wody tych rzek się mieszają na odcinku ok. 12 km i widać, jakby dwie rzeki płynęły w jednym korycie. Widać to dobrze, bo Caroni ma ciemną wodę ze względu na dużą zawartość teiny, substancji, która jestteż w herbacie. Mimo tego koloru to bardzo czyste rzeki. Następnie podpływamy pod wodospad La Llovizna, który spadając tworzy mgiełkę wody, wpływamy w tą mgiełkę i po chwili wszyscy jesteśmy mokrzy jak po ulewnym deszczu :) Wodospad nie jest duży, ale bardzo urokliwy. W drodze powrotnej do przystani zatrzymujemy się jeszcze na małej plaży, tam chwila na kąpiel w rzece Caroni. Docieramy do przystani, przebieramy sięi jedziemy autobusem w kierunku delty Orinoko. Docieramy do miejscowościBoca de Uracoa. Zabieramy z autobusu tylko podręczne rzeczy, to, co będzie potrzebne na jeden nocleg i pakujemy się do motorówek. Przed nami godzinna, szalona jazda motorówkami po kanałach delty, wreszcie docieramy do miejsca, które nazywa się Mis Palafitos. Tam będziemy spać. Miejsce to niezwykłe. Drewniane domki na palach, drewniane podesty, pod spodem chlupie woda. Wokół małpki, papugi, tukany, żółwie, po prostucudnie, jak w bajce:)) Jemy obiad, przebieramy się w długie spodnie, koszule z długimi rękawami, ubieramy kalosze, oblewamy się litrami środków przeciw komarom, wsiadamy do motorówek i płyniemy do miejsca, skąd rozpoczniemy krótki spacer po dżungli. Grzęźniemy w błocie, komary latają wokół nas, jest duszno, jeszcze te nasze długie ubrania... Idącyprzed nami chłopak toruje drogę maczetą. Robimy krótki postój, Indianinścina palmito, rozłupuje korę i kosztujemy miejscowego przysmaku: rdzenia palmy palmito. Jest smaczny, smakuje trochę jak młodziutkiorzech włoski. Po półgodzinnym spacerze opuszczamy dżunglę, wsiadamy do naszych łódek i rozpoczynamy wycieczkę po kanałach delty. Tym razem płyniemy wolno, obserwując co ciekawsze rośliny, np. kakao wodne. Maprześliczny, pachnący kwiat, poza tym jego świeże owoce smakują całkiemnieźle. Obserwujemy ptaki: papugi, tukany, kormorany, czaple, czasem słychać wycie wyjca. Zatrzymujemy się tuż przy skraju dżungli, każdy dostaje do ręki prymitywną wędkę z kija bambusowego z kawałkiem żyłki i topornym haczykiem, zakładamy na niego po kawałku kurczaka i próbujemy łowić piranie. I udaje się, złowiliśmy kilka sztuk, niektóre całkiempokaźne jak na piranie!!! Oczywiście najwięcej łowią nasi przewodnicy Indianie, dwa sympatyczne chłopaki. Płyniemy następnie do wioski indiańskiej, to plemię Guarao zamieszkuje te tereny. Wizyta ma charakter typowo handlowy, kupujemy jakieś wisiorki, naszyjniki, bransoletki, cóż... o gustach się nie dyskutuje. Jedno jest pewne: to rzeczyoryginalne i niepowtarzalne wykonane z nasion różnych roślin, te kilka boliwarów zostawionych tam nas nie zuboży, a dla tych ludzi to na pewno spory zastrzyk finansowy. Zapada zmierzch. Ponownie wsiadamy do motorówek, płyniemy na środek jednego z kanałów delty i tam nasi przewodnicy zatrzymują motorówki jedna przy drugiej. Otwierają termos, wyjmują butelkę rumu, każdemu nalewają do plastikowego kubka, do tegotrochę coli... to drugi taki magiczny moment na tej wyprawie, kiedy dech zapiera w piersiach. Zachodzące słońce, delta Orinoko i my na środku... Robi się ciemno, więc wracamy do naszych domków na palach. Śpimy, a od czasu do czasu budzi nas chlupot wody, a rano małpy goniące po dachach z liści palmowych.
Dzień 7. Po śniadaniu opuszczamy ośrodek i i wyruszamy w drogę powrotnąmotorówkami do przystani w Boca de Uracoa. Znów godzina szalonej jazdy, która sama w sobie też jest dużą atrakcją. Już z daleka dostrzegamy naszego Pana Samochodzika i autokar dziwacznej marki Encava. Wsiadamy i jedziemy dalej na północ w kierunku Caripe, które stanowi nasz dzisiejszy cel. Jest tam jaskinia, będąca rezerwatem tłuszczaków.To takie ptaki, trochę większe od gołębia o całkiem sympatycznym wyglądzie, wydają jednak trochę przeraźliwy wrzask. Nie widzą one, a orientują się na zasadzie echolokacji, podobnie jak nietoperze. Z tym,że nietoperze działają w zakresie ultradźwięków, a te ptaszyska wzakresie dźwięków słyszalnych. Wchodzimy ok. 470 m w głąb tej jaskini, sceneria jak z Hitchcoca, jeszcze ten wrzask tłuszczaków! Nie wszyscy zdecydowali się iść do końca i zawrócili do wyjścia. Przemierzamy trasę, którą jako pierwszy pokonał odkrywca tej jaskini Alexander von Humboldt. Odwiedzamy jeszcze plantację kawy, której największą atrakcją jest możliwość skosztowania... mandarynek i pomarańczy prosto z drzewa:)) Nocujemy whotelu w Caripe, jest ładnie położony, z widokiem na góry, ale to odkrywamy dopiero następnego dnia, bo docieramy tam już po zmroku.
Dzień 8. Kontynuujemy naszą podróż na północ w kierunku wybrzeża. Docieramy tam koło południa, podziwiając po drodze piękny górzysty krajobraz. Z jednej strony łańcuch górski Cordillera Costa, z drugiej Morze Karaibskie. Dojeżdżamy do plaży Colorada, tam wsiadamy na łódki i rozpoczynamy wycieczkę po parku Mochima. To piękne wysepki, turkusowe morze, czas na kąpiel, nawet przez chwilę towarzyszyła nam para delfinów! Po obiedzie przebieramy się i jedziemy do Puerto La Cruz. Tam żegnamy naszego Pana Samochodzika, wsiadamy na prom i płyniemy na Margaritę. Rejs trwa prawie 3 godz., potem jeszczeprzejazd busami do hotelu Portofino, docieramy tam ok. 20.30. Teraz nadchodzi czas na odpoczynek.
Dzień 9. Ten dzień minął na plażowaniu i korzystaniu z atrakcji hotelu. Wyspa jest ładna, trochę górzysta, plaże niewielkie, ale bardzo urocze, porośnięte palmami, morze ma piękny seledynowy kolor. Są dość wysokie fale, ale przy brzegu jest płytko, to można się na tych falach popluskać.
Dzień 10. W tym dniu była wycieczka po wyspie dla chętnych. Przy moim lekkim ADHD dzień nicnierobienia to dość dużo, więc postanowiłem się wybrać. Rano przed hotelem czeka na nas Toyota Landcruiser, rocznik Bóg raczy wiedzieć który, niektórzy twierdzą, że może pamiętać jeszcze czasy Bolivara ... W każdym razie wsiadamy na to zjawisko i jakoś, o dziwo, jedziemy. Odwiedzamy stolicę wyspy La Asuncion, dawny fort obronny, z którego roztacza się ładny widok na wyspę. Dalej udajemy się do ośrodka kultu, El Valle z sanktuarium Maryjnym, to duchowa stolica wyspy. Docieramy w końcu do największej atrakcji tego dnia: las namorzynowy. Wsiadamy do łódek i płyniemy po tym lesie: jest piękny, kanały bardzo wąskie, korony drzew zamykają się nad naszymi głowami. Rosnące na wodzie drzewa tworzą wyspy, tunele, łódka powoli krąży między nimi. Potem czas na obiadek, kąpiel na plaży i ruszamy w drogę powrotną do hotelu.
Dzień 11. Nasza wycieczka dobiega końca. Jemy śniadanie, jedziemy nalotnisko w Porlamar, skąd wysłużony DC-9 linii Aserca zabiera nas do Caracas. Na lotnisku niekończące się odprawy, kontrole (Air France otwiera check-in 5 godz. przed odlotem). Jeszcze ostatnie zakupy w strefie wolnocłowej i już widzimy, jak Airbus A340 linii Air France zParyża ląduje, ten sam zabierze nas w drogę powrotną. Boarding zaczynasię zgodnie z planem, ale ponieważ tutaj nic gładko pójść nie może, więc jeszcze kontrola antynarkotykowa dosłownie w rękawie prowadzącym do samolotu. Boarding trwał chyba z 1,5 godz.! Gdy już wszyscy są na pokładzie, to okazuje się, że dzielna załoga nie może doliczyć się pasażerów. W końcu opuszczamy stand i odlatujemy z ponad godzinnymopóźnieniem.
Dzień 12. Paryż wita nas mżawką i zimnem, brrr... Pogoda typowa dla jesieni, a nie zimy. Przez to opóźnienie mamy teraz mało czasu na przesiadkę. Na szczęście przy wyjściu z samolotu czeka na nas dziewczyna z Air France i wołając "Varsovia, Varsovia" zbiera naszą grupę i na skróty prowadzi przez kontrolę paszportową. Szybkie zwiedzanie lotniskaw Paryżu, kolejna kontrola bezpieczeństwa, ufff... udało się, zdążyliśmy.Lądujemy w Warszawie w południe, tym razem w typowo już zimowym krajobrazie. Tak oto nasza wyprawa dobiegła końca.
Grupa była 18-osobowa, mieliśmy świetną pilotkę Monikę, bardzo dużo wiedziała na temat Wenezueli, potrafiła wszystko załatwić, znakomicie orientowała się w miejscowych realiach. Okazała się osobą bardzo odpowiedzialną, zaradną, zorganizowaną,a to ważne cechy pilota w tak obcym dla nas - Europejczyków świecie. Przez cały czas towarzyszył namwłaściciel miejscowej agencji turystycznej imieniem Fabian. Bardzo miłyczłowiek, można z nim było normalnie pogadać i miał jeszcze jedną ważną zaletę: wymieniał nam dolary na boliwary po kursie korzystniejszym niż oficjalny mówiąc oględnie, dzięki czemu udało się nie zbankrutować;)) Niektórzy nadali mu ksywkę Kantorek :)) Temperatura były tak do 30 st., z tym, że jest dość duża wilgotność, trochę chmur, wnocy i rano często padała mżawka lub deszczyk, mimo, że byliśmy tam w porze suchej. Najlepiej tam jechać, gdy u nas jest zima, bo wtedy właśnie jest pora sucha, pora deszczowa trwa od kwietnia do listopada i wtedy tam jest naprawdę dużo opadów.Ogólnie wycieczka niezwykle udana, dość intensywna, a więc i trochę męcząca,ale zobaczyć można naprawdę dużo. Myślę, że wszystko to, co Wenezuela manajlepszego zobaczyliśmy. Przemierzyliśmy po samej Wenezueli grubo ponad3000 km, przywozimy trochę pamiątek, zdjęć, ale przede wszystkim to, co z tego zostanie w naszych głowach. Tego nie zniszczy czas, tego nikt nie zabierze.
Bogdan Gąsior