piątek, 10 października 2008

Turcja – smak Orientu


Któż nie chciałby zasmakować orientalnej przygody, zobaczyć antycznych pozostałości po czasach pełnych krwawych bitew, przeżyć niezwykłe spotkanie z mitologią?
Ja zawsze o tym marzyłam, podobnie jak o tym, by spróbować jak pachną korzenne przyprawy na targu w Stambule, odetchnąć modlitewną atmosferą muzułmańskich meczetów, zobaczyć na własne oczy księżycową Kapadocję i bawełniane terasy Pamukkale.
Tak, więc zwabił mnie „Smak Orientu” na niezapomnianą podróż po pełnej tajemnic i kontrastów Turcji.


Orientalną wyprawę rozpoczynam w Antalyi. Lądujemy w nocy o 2 w nocy, a kiedy około 4 rano wreszcie wskakuję do łóżka, by zdrzemnąć się na chwilę przed dalszą podróżą, z pobliskiego minaretu rozlega się donośne nawoływanie muezina. Witaj Turcjo!

Pamiętając o zasadzie: ”Kto rano wstaje … ten najwięcej zobaczy” zrywam się trzy godziny później i łykając w pośpiechu hotelowe śniadanie ruszam na mały rekonesans po okolicy. Hotel jest świetnie położony w hotelowej dzielnicy Lara, tuż przy biegnącej wzdłuż brzegu promenadzie. Część dzielnicy rozciąga się wzdłuż szerokiej plaży, a tam gdzie brzeg jest urwisty, ciągnie się pas zieleni z pięknymi fontannami, malowniczymi mostkami, skałkami i ozdobami parkowymi. [01] Uprawianie porannego joggingu w takim otoczeniu sprawia na pewno dużą przyjemność mieszkańcom Antalyi.

Sycąc oczy widokiem szmaragdowego morza, soczystej zieleni i pokrytych różowym kwieciem oleandrowych krzewów, wędruję wzdłuż wybrzeża nie wypuszczając aparatu fotograficznego z dłoni. W wielu miejscach poszarpane skały niemal pionowo schodzą do morza, a w świetle poranka przybierają fantastyczne kształty. W takiej scenerii nie przeszkadza mi nawet widok samolotów przelatujących co kilka minut ponad palmami.

Po kilkunastominutowym spacerze dochodzę do miejsca, gdzie do morza uchodzi podziemna rzeka Duden Cayi. Spadając z wysokości 20 m tworzy ona przepiękny wodospad (Asagi Duden Selalesi). Kilka fotografii i już muszę wracać do hotelu, z którego zaraz wyruszymy autokarem w głąb Turcji, przez Konyę do Kapadocji.
Od tak dawna marzyłam by zobaczyć tą bajeczną krainę, że gdy dowiaduję się o możliwości zobaczenia jej z lotu ptaka, to pomimo, iż nie jest to tania rozrywka (150 Euro), postanawiam „zaszaleć”.
Następnego dnia zrywam się o 4 rano, by oczekiwać w przejmującym chłodzie na przygotowanie balonów do lotu. Wraz z gromadą zapaleńców popijam kawę, nie mogąc doczekać się na start. Balony gotowe, więc w pośpiechu zajmujemy miejsca w gondolach, by zdążyć na widowisko, w którym wstające słońce ślizgając się po skałach promieniami przegania mrok. Wznosimy się balonem na wysokość 400 m, słońce rozświetla horyzont. Rozpoczyna się teatr światła i cienia. Skały różowieją, a wkrótce potem odkrywają przed nami całą gamę żółtych, beżowych i brązowo-szarych odcieni. Kolorowe czasze balonów ożywiają krajobraz, a widoki zapierają dech w piersiach. Choć skały tufowe to miękki materiał, jednak tutaj pojęcie miękkości jest względne. Lądowanie awaryjne w tym rejonie na pewno nie byłoby miękkie i raczej trudno byłoby go przeżyć, lepiej więc skoncentrować się na podziwianiu widoków. Nie jest to łatwe, gdy obsługa balonu próbuje popisać się swoimi umiejętnościami i nurkuje pomiędzy skalnymi wydmami, tuż nad poszarpanymi i zaostrzonymi czubkami skał.
Słońce oświetla wyższe partie skalne i powoli odkrywa przed nami coraz większe bogactwo form. Trzeba przyznać, że natura wykazała się w Kapadocji dużą fantazją. Moim oczom ukazują się wyłaniające się z ciemności skalne wydmy i doliny z pofałdowanymi ścianami z miękkiego popiołu wulkanicznego, bajkowe kominy i kopuły, niesamowite tufowe stożki przypominające domy lub zamki dla karłów, a nawet stację kosmiczną - wystarczy uruchomić wyobraźnię.
Aparat fotograficzny i kamera pracują na zmianę. Kolejne zdjęcie robię przy podniesionej nieco adrenalinie. W pewnym momencie balon znajdujący się pod nami podnosi się zbyt wysoko i grozi nam zahaczenie o jego czaszę, co prawdopodobnie zakończyłoby się jej uszkodzeniem... Obsługa naszego wehikułu beztrosko zadaje pytanie, czy jest ktoś chętny by zmniejszyć obciążenie balonu, aby szybko można było się wznieść i uniknąć kolizji, ale chętnych brak. Na szczęście do zderzenia nie dochodzi, więc można wrócić do kontemplowania widoków. Wysokie skały z wykutymi w nich licznymi pomieszczeniami wyglądają imponująco. To takie prototypy drapaczy chmur.
Lot kończy się precyzyjnym lądowaniem wśród krzewów winorośli, na przyczepie półciężarówki. Przez chwilę zachodzi ryzyko, że wylądujemy na rozłożonych i suszących się na płachcie winogronach, z których zrobi się sok zamiast rodzynek. Na szczęście doświadczona obsługa, oraz brak wiatru, ratują sytuację. Sukces zostaje oblany szampanem, po którym (oczywiście w szampańskim nastroju) można wyruszyć na bliższe spotkanie z cudami Kapadocji w Skansenie „Goreme", który jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.

Skansen zachwyca mnie na każdym kroku. Z zapartym tchem oglądam skupisko wykutych w skałach bizantyjskich kościołów, kaplic i klasztorów. Urządzano tu kaplice, cele, refektarze, a w czasach najazdów, czy prześladowań religijnych podziemne miasta służyły za schronienie miejscowej ludności i napływającym uciekinierom. Na ścianach niektórych kościołów, dzięki niewielkiej ilości światła docierającej do wnętrza, zachowały się żywe kolory malowideł.

Goreme ze wszystkich stron otoczone jest przepięknymi dolinami. Jedziemy zobaczyć te najpiękniejsze: Dolinę Wyobraźni, Dolinę Miłości (Zemi) oraz Dolinę Devrent zwaną Doliną Mnichów lub Doliną Baśniowych Kominów. Grzybki tufowe można zwiedzić od środka. Skalne pomieszczenia posiadają doskonałe właściwości izolacyjne, dlatego posiedzieć wewnątrz w upalny dzień to czysta przyjemność, z której skwapliwie korzystam.
Dzień się kończy i niestety czas się pożegnać z Kapadocją. Rzucam ostatnie spojrzenie na skalne olbrzymy i na białe skały wulkaniczne imitujące piaszczyste wydmy. Wraz z zachodzącym słońcem magiczne domy i doliny robią się coraz bardziej tajemnicze, a baśniowy krajobraz stworzony przez naturę i człowieka odciska się głęboko w mojej pamięci, pozostawiając wyjątkowe wspomnienia.

Wczesnym rankiem opuszczamy baśniową Kapadocję i udajemy się w kierunku Ankary robiąc po drodze postój przy słonym jeziorze Tuz. Po okresie letnim jego powierzchnia i głębokość drastycznie się zmniejsza, więc we wrześniu zamiast tafli wody jak okiem sięgnąć rozciąga się solna pustynia. Spacerując po tak nietypowym podłożu spotykam wałęsające się psy. Ciekawe skąd biorą wodę do picia, bo przecież nie z jeziora!
Składamy krótką wizytę w stolicy, by zwiedzić położone na szczycie niewielkiego wzgórza mauzoleum Atatürka, tureckiego polityka i wojskowego, który w 1922 roku stanął na czele ruchu nacjonalistycznego i obalił sułtanat. Wejście na teren mauzoleum jest pilnie strzeżone. Nie wolno wnosić ze sobą żadnego bagażu, więc zabieram tylko aparat fotograficzny. Ogromny dziedziniec otacza kolumnada i sale muzealne z licznymi pamiątkami i przedmiotami osobistymi prezydenta. Mamy szczęście, ponieważ właśnie rozpoczyna się zmiana warty. Głośne kroki marszowe szerokim echem rozlegają się na dziedzińcu mauzoleum. Jeszcze głośniej wykrzykiwane są żołnierskie komendy. Z boku wygląda to, jakby wściekli oficerowie przeklinali na czym świat stoi.
Ruszamy dalej. Przed nami Istambuł, wyjątkowa mieszanka Orientu i Zachodu, miasto dwóch kontynentów będące przez wieki jednym z najważniejszych ośrodków cywilizowanego świata. Pierwsze zetknięcie z Istambułem, to oczywiście widok meczetu, Obok, ogromna kolejka ludzi w różnym wieku. Zaintrygowana dyskretnie się im przyglądam. Stoją tu starsi i młodsi, spokojnie konwersując, a inni, znużeni (zapewne długim wyczekiwaniem), posiadali gdzie się dało. Zagadnięty turecki pilot wyjaśnia mi, że zaczął się Ramadan, czyli miesięczny okres, w którym każdy dorosły muzułmanin pości od świtu do zachodu słońca. Tłum ludzi czeka na zachód słońca i na darmową kolację. Co ciekawe, nie są to ludzie wyglądający na potrzebujących. Są wśród nich osoby całkiem dobrze ubrane, niektóre w firmowych ciuchach. Na moje pytanie, dlaczego oni tu stoją, otrzymałam odpowiedź, że... z ciekawości co dostaną. No cóż, co kraj to obyczaj.
Kierując się intensywnym zapachem przypraw docieram do Stambulskiego Wielkiego Bazaru, zwanego też Krytym Bazarem. Przy takim skupisku, około 4,5 tys. sklepików, restauracji, warsztatów, meczetów, banków i tym podobnych instytucji, każdy nasz hipermarket wygląda jak prowincjonalny sklepik. Ogromny targ, to plątanina uliczek i placyków wypełniona hałaśliwym tłumem sprzedawców, tubylców i turystów. W takich okolicznościach nie trudno stracić nie tylko głowę, ale i torbę, czy portfel. Na straganach króluje towar kiepskiej jakości, podróbki dla turystów, nierzadko sprowadzane z Chin. Rodzime są tu chyba tylko przyprawy, słodycze i setki talizmanów z „okiem Proroka”, wszechobecnym tureckim talizmanem, który zawieszany w autobusach, w samochodach, noszony w formie biżuterii (zarówno przez kobiety jak i przez mężczyzn), wmurowywany w chodnik, w ściany domostw lub sklepów, ma ochraniać od złych mocy i strzec przed nieszczęściem. Z ulgą wydostaję się na jedną z handlowych uliczek. Dla mnie ciekawsze od zakupów są obserwacje mieszkańców Istambułu, sprzedawców i targujących się miejscowych. Oni przychodzą tu głównie na Targ Korzenny i po słodkości: chałwę i lukum – niewielkie, lekko gumowate, bardzo słodkie kwadraciki, o wielu smakach i dodatkach. Takimi słodyczami są podejmowani w Turcji goście, więc zapas lukum powinien obowiązkowo znajdować się w każdym domu. Już pierwszego dnia wycieczki miałam okazję skosztować tego przysmaku poczęstowana przez tureckiego pilota naszej grupy.
Po targowej sobocie czas na turecką niedzielę. Najpierw program obowiązkowy, czyli zwiedzanie najsłynniejszych zabytków Istambułu. Zaczynamy od wyróżniającego się niezwykłą harmonią i elegancją Błękitnego Meczetu, zbudowanego w latach 1603-1617 przez sułtana Ahmeda I. Zdejmuję obuwie, okrywam się zabraną na tą okazję chustą i wchodzę do środka. Imponujące rozmiarami wnętrze świątyni emanuje ciszą i spokojem. Podłogę w meczecie wyścieła miękki czerwony dywan. Nad salą modlitewną wznosi się imponująca kopuła i 4 półkopuły ozdobione arabeskami. Klęczące postacie modlących się wyznawców islamu wprowadzają atmosferę skupienia i medytacji.
Po drugiej stronie niewielkiego parku położona jest świątynia Hagia Sofia, przed którą ustawiam się w kolejce wraz z innymi pragnącymi wejść do środka. Czekając można się tu zaopatrzyć w tureckie precle lub spróbować pieczonych kasztanów. Co prawda "najlepsze kasztany są na placu Pigalle", ale i w Istambule smakują nieźle... W końcu, kiedy udaje mi się wejść do wnętrza, przeżywam duże rozczarowanie. Spacerując w tłumie rozgadanych turystów tęsknię za ciszą i skupieniem z Błękitnego Meczetu, a samo wnętrze świątyni, choć imponujące, sprawia wrażenie bardzo zaniedbanego.
Z ulgą wracam do parku pomiędzy meczetami, gdzie mogę poddać się dyskretnej obserwacji kontrastujących ze sobą strojów mieszkańców Istambułu. W kolorowym tłumie ubranych w chusty Turczynek, gdzie niegdzie widać tradycyjną czerń i stroje z odsłoniętym jedynie oczami, ale żywe kolory ubrań zdecydowanie przeważają, szczególnie w świąteczne dni. Wśród parkowych alejek kręci się sprzedawca herbaty z charakterystycznym lśniącym, srebrnym zbiornikiem na plecach. Podobno przeciętny Turek pije nawet do 15 filiżanek tego napoju dziennie. Najchętniej pijana jest, znakomicie gasząca pragnienie, herbata jabłkowa. Mnie ona też bardzo smakuje.
Koniec przerwy, ruszam dalej do pałacu Topkapi Sarayi, a później na rejs po cieśninie Bosfor. Na pokładzie niewielkiego statku, przeznaczonego tylko dla naszej grupy, wyruszam podziwiać brzegi cieśniny między przewieszonymi nad turkusowo-błękitną tonią wody Mostem Bosforskim i Mostem Mehmeda Zdobywcy, każdym o ponad kilometrowej długości. Zarówno europejski, jak i azjatycki brzeg cieśniny zachwycają przepięknymi meczetami i reprezentacyjnymi budynkami. Roztaczające się widoki nasuwają mi skojarzenie z rejsem w Paryżu po Sekwanie. Nie przypuszczałam, ze brzegi Bosforu mogą być tak interesujące. Tuż pod powierzchnią morza widać jasne plamy. To olbrzymie meduzy unoszą się leniwie na wodzie. Wzdłuż brzegu stoją liczni wędkarze. Podobno wody cieśniny obfitują w ryby, więc satysfakcja z połowu, nawet w gęstym tłumie, gwarantowana.
Na zakończenie wizyty w Istambule, jako że jestem łasuchem, postanawiam spróbować miejscowych słodyczy. Po krótkiej wędrówce znajduję niewielką lodziarnię i oryginalnego sprzedawcę, który rozśmiesza mnie sztuczkami, jakie wyczynia przy nakładaniu zimnego przysmaku. Mógłby z powodzeniem występować w cyrku i nieźle na tym zarobić. Same lody są bardzo słodkie i konsystencją przypominają trochę gumę do żucia, ale dają się zjeść.
Następnego dnia nasz autokar rusza w kierunku Troi i Pergamonu. Chociaż niewiele ocalało ze starożytnej potęgi tych miast ja, oczami wyobraźni, widzę wspaniałość tych miejsc, niemal słyszę szczęk oręża i odgłosy dramatycznej wojny o piękną Helenę Trojańską. Przed wejściem na teren wykopalisk stoi współczesna replika trojańskiego konia. Różni się sporo od mojego wyobrażenia na ten temat, ale ulegam pokusie uwiecznienia się na jego tle.
Kolejny świt zastaje mnie w drodze do Efezu - najlepiej zachowanego antycznego miasta we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego, jednej z największych atrakcji turystycznych Turcji. Zafascynowana spaceruję pośród starożytnych ruin. Wspaniale zachowana fasada Biblioteki Celsusa robi na mnie zdecydowanie największe wrażenie. W czasach rzymskich Efez szczycił się pozycją pierwszej i największej metropolii w Azji. Ku mojemu zaskoczeniu okazuje się, że Rzymian w Efezie można spotkać i dzisiaj. Kiedy zwiedzam ruiny starożytnego teatru w pobliżu rozlegają się głosy trąb. Zaintrygowana ruszam w stronę, z której dobiega ich dźwięk i moim oczom ukazuje się rzymski patrol zmierzający na miejsce, gdzie ku uciesze gawiedzi rozgrywają się walki gladiatorów i pokazy połykania ognia oraz innych kuglarskich sztuczek. W sezonie organizowany jest tu "Live Show" - przedstawienie prezentujące scenki z życia w antycznym mieście.
Ostatni punkt programu tego dnia to Pamukkale. Już z bardzo daleka widzę wspaniałe, lśniąco białe wapienne formacje trawertynowe, odcinające się wyraźnie na tle górskiego zbocza. Nazwa Pamukkale oznacza Bawełniany Zamek ("pamuk" to po turecku bawełna, "kale" - zamek). Mnie jednak te niesamowite, jakby zmrożone białe kaskady i trawertynowe ściany, skojarzyły się z fantastycznym lodowcem, o tyle przyjemniejszym od prawdziwego, że kontakt z nim, nawet gołą stopą, nie grozi odmrożeniem. Podziwiam terasy (bardzo uważając by nie stracić równowagi, co nie jest łatwe przy jednoczesnym wykonywaniu licznych zdjęć i pilnowaniu by w kadr nie wszedł żaden z licznych turystów) i powoli przesuwam się wzdłuż szlaku, kontemplując ten cud natury. Niestety, brakuje czasu by sprawdzić uzdrawiającą moc wody termalnej i zażyć kąpieli w pobliskim Basenie Kleopatry. Na pocieszenie w drodze powrotnej do autokaru wstępuję na teren ruin starożytnego Hierapolis, ze wspaniałym teatrem Hadriana i Septymiusza Sewera.
Zatoczywszy potężne koło po ziemi tureckiej wracam znużona, ale bardzo zadowolona do Antalyi. Następnego dnia wykorzystuję jeszcze pozostały czas na zwiedzenie historycznego centrum tego śródziemnorskiego kurortu i na krótki rejs wzdłuż wybrzeża. Siedząc już na pokładzie samolotu, unoszącego mnie do domu, jeszcze raz ogarniam wzrokiem fascynujący półwysep azjatycki i wiem już na pewno, że jeszcze tu wrócę z Rainbow Tours.

Agnieszka (pesteczka123)