środa, 13 lutego 2008

Moje wymarzone safari – Kenia i Tanzania, styczeń 2008

Jeszcze poprzedniego dnia, Warszawa żegna nas lodowatym wiatrem i temperaturą około 15 stopni poniżej zera. Po locie nad Saharą, nad wyschniętymi korytami rzek wijącymi się wśród rudobrązowych gór półwyspu Synaj, nad Nilem płynącym w pasach zieleni przez Sudan, w zachodzącym słońcu odbijającym się jaskrawo na skrzydle samolotu i nad skupiskami światełek rozrzuconych w morzu ciemności pod nami, lądujemy w końcu w Mombasie.
Po wyjściu z samolotu uderza w nas gorące powietrze jak z otwartego pieca. Skóra staje się momentalnie lepka od potu. Po spotkaniu z rezydentami, którzy zapewniają, że nasza telewizja kłamie na temat wydarzeń w Kenii i wciąż powtarza jedno ujęcie sprzed tygodnia, pakujemy się do autobusu. Może i nasza telewizja kłamie, ale ja wchodziłam na strony szwajcarskich gazet i nie chciałabym jechać w okolice, gdzie niedawno spalono żywcem ludzi w kościele, czy tam, gdzie na drogach stoją barykady z kamieni, strzeżone przez młodzieńców z maczetami. Młodzieńcy z Mombasy pakują nasze bagaże na dach samochodu, wiążąc je sznurkami i niedwuznacznie dopominając się o tip, bakszysz czy jak tu się mówi – chai. Jeszcze nie wciągnięci w ten rytuał, wzruszamy ramionami. „Jambo” wymawiane mięciutko jako dziambo i „hakuna matata” – „sie ma” i „spoko” - od tej pory, zwroty te będą nam towarzyszyć codziennie. Droga do hotelu – miasto za oknami autobusu. Homelesi śpiący pokotem na chodniku, sterty palących się śmieci, wielki rozpizdziach wokół targowiska skleconego z jakichś desek a raczej patyków, ludzie wędrujący skądś dokądś.
Hotel. Recepcjonista i boy hotelowy jacyś zagubieni, kompletnie niezorganizowani, wyciągający ręce po napiwek. Pierwsze wrażenie biedy i bylejakości – słomka do drinka przecięta w ramach oszczędności na pół i pojemniczki z mydłem i szamponem tak wiele razy uzupełniane, że prawie starły się z nich etykiety. Wcześnie rano wyjeżdżamy, więc tuż o świcie (zmiana czasu i wstawanie o 2 godziny wcześniej – brrr) krótki spacer na plażę. W hotelowym ogrodzie basen przypominający brudną sadzawkę, wszechobecny zapach zgnilizny i moczu, pierwsze wysokie palmy, bogactwo kwiatów na drzewach i krzewach i zastygły, cichy ocean.
Na niebie chmury i wygląda jakby miało padać. W koronach drzew przy hotelu biegają małpki, a na ziemi pod stolikami wałęsają się wygłodniałe, bezpańskie koty. Poranna kawa o barwie zielonoszarej i lurowatym smaku. Jedziemy. Spóźniony kierowca tłumaczy, że złapał gumę. Tym razem już za dnia, obserwujemy życie ulicy. Cała ulica dokądś idzie. Bez niczego, czasem zaś niosąc coś na głowie, rzadko pojawia się rower, czasem ktoś pcha lub ciągnie duży wózek na dwóch kołach. Przejeżdżamy przez dość porządną dzielnicę – pilotka mówi, że mają tu swoje dacze bogaci ludzie z Nairobi. Działki ogrodzone wysokim murem, zakończonym potłuczonym szkłem wbitym na sztorc plus dwa rzędy kolczastego drutu (pewnie pod napięciem). Ktoś rzuca uwagę, że w Polsce też są takie getta strzeżonych, zamkniętych osiedli bez dostępu dla zwykłych śmiertelników. Nie otwierajcie okien, ostrzega pilotka – ja byłam dość długo niefrasobliwa dopóki chłopak nie podbiegł i nie zerwał mi słuchawek z głowy!
Droga do Tavety – za miastem coraz gorsze budy, wręcz lepianki z dziurami zamiast okien i dachami z liści palmy, rzadziej z falistej blachy. Rzuca się w oczy susza – wyschnięta szara i czerwona ziemia, wyschnięte kolczaste krzaki – jesteśmy na zawietrznej Kilimandżaro i niewiele opadów tu dociera. Przy drodze poukładane worki z drewnem zebranym na opał, misternie zaplecione paskami czarnej folii – oczywiście na sprzedaż. Ludzie w sandałach z opon samochodowych. Prymitywne wioseczki – manyaty – stada bydła, owiec i kóz pędzone przez pastuszków z kijami. Gdy ich mijamy, dzieci machają, biegną za nami z wyciągniętymi po datek rekami. Przecież jesteśmy mzungu – biali, a więc bogaci. Jakiś chłopiec sprzedaje przy drodze paczuszki orzechów nerkowca – nawet smaczne.
Nasz pierwszy baobab. Kierowca dziwi się, że chcemy fotografować drzewa. Gdy wysiadamy, rozgrzana ziemia parzy przez podeszwy sandałów. Z której strony swieci słońce, by zdobić dobre zdjęcie? Nie ma co szukać, słońce świeci dokładnie nad naszymi głowami, zalewając wszystko wodospadem światła i prawie nie dając cienia. Plantacje sizalowca aż po horyzont, resztki zebranej kukurydzy na polach. Zaczynają się laterytowe tartki – samochodem trzęsie, jakby się miał rozpaść na kawałki, czerwony kurz z wulkanicznej gleby wciska się wszędzie, osiadając na twarzy, ubraniu i bagażach. W Tavecie żartujemy, że wszystkie bagaże zmieniły kolor na brązowy.
Przydrożny sklepik Curio, należący do wspólnoty masajskiej, z pamiątkami dla turystów. Mnóstwo chłamu malowanego w krzykliwe kolory - masek, paciorków, ale są też oryginalne rzeczy – pewnie zebrane z wiosek Masajów, albo robione według starych wzorów. To „antyk” zapewnia sprzedawca. Ceny zaczynają się czasem od 100$ by zejść do 10 lub 5$. Targowanie się to rodzaj gry. Nasz Kanadyjczyk polskiego pochodzenia wkurza się na takie podejście – czy on mnie chce obrazić oferując taki bullshit za 100$ - pyta? Facet – jak chcesz kupować w amerykańskim stylu to wybierz się w Mombasie do Akamba Woodcraft. Tam ceny są stałe – wybierasz i płacisz. Każda rzeźba ma numer wykonawcy i po tygodniu jest licytacja kto więcej sprzedał – czyje prace cieszą się największym wzięciem. Hi, hi, pewnie najlepiej schodzą słoniki z podniesioną trąbą i rozstawionymi uszami jako symbol pomyślności, dla Europejczyków, podśmiewam się w myślach.
Tutejszy sprzedawca pewnie by uważał, że obraża klienta, gdyby mu zaproponował stałą, nienegocjowalną cenę. Taka negocjacja to okazja do nawiązania kontaktu, wymiany poglądów i doświadczeń życiowych. Oraz oczywiście licytacja – kto kogo przechytrzy. Pewnie teraz jest mocno rozczarowany, że klient nie chce podjąć gry. Podaje długopis prosząc – napisz mi swoją cenę. Na kartce, a w ostateczności na jego dłoni.
Wśród zatrzęsienia figurek żyraf i słoni, wyszukuję drewnianą, zakurzoną i pokrytą pajęczyną laleczkę o dziwnej, szerokiej głowie przypominającej nasze wyobrażenia kosmitów. Sprzedawca jakby lekko przestraszony mówi, że to narzędzie pracy masajskiego doktora. Może i doktora a może raczej czarownika, myślę sobie. Laleczka ma dość sympatyczny wyraz twarzy a sprzedawca zapewnia, że nie jest używana „to kill people”. Na stopie, od spodu, odkrywam wycięty numer wykonawcy a więc czarownik raczej jej nie używał i nie siedzi w niej zaklęte złe mzimu. Kupuję, ostro zbijając cenę i przy okazji wymieniając euro na dolary. Zapewne jesteśmy oboje zadowoleni – ja, że dość tanio kupiłam coś oryginalnego, przy okazji zapewniając, że my nie jesteśmy rich american mzungu, tylko przyjechaliśmy z Poland, Europe. O, yes, Holland, kiwa głową sprzedawca i też się cieszy że udało mu się zarobić trochę grosza. Następnym razem już nie mówię Poland, tylko Polanda – to bardziej dociera.
Przejście graniczne z Tanzanią – dość prymitywne budki i toaleta typu nartostrady. Okoliczne domy, jeszcze po kenijskiej stronie, otoczone zbiorowiskiem rupieci, za to z anteną satelitarną wielkości balii do prania. Jest jednak zdecydowana różnica na plus. Nasze dwa samochody to landcruisery o wzmocnionej konstrukcji, o otwieranych na obie strony drzwiach, z podnoszonym dachem i miękkim podparciem dla łokci. Docenimy je dopiero wtedy, gdy po powrocie do Kenii wciąż będziemy obijać głowy przy wsiadaniu i nadziewać się żebrami na wystające kanty i śruby. Nareszcie asfaltowe drogi – i to jakie! Jedziemy równo jak po stole. Ktoś tłumaczy, że nie ma tu zim i tylu tirów co w Polsce. Lunch w Arushy w Impala Hotel, gdzie przy okazji, płacąc za piwo, wymieniam na dolary euro, których nie chciano mi przyjąć na granicy, przy płaceniu za wizę tanzańską. Dziwne, bo na lotnisku w Mombasie facet sam zaproponował by płacić albo w dolarach albo w euro. Widać mają tu większy sentyment do dolara. Magiczne nazwy, magiczne miejsca. Moshi, Mount Meru, Coca-cola road na Kilimandżaro. Samej Kili nie widać. Kierowca twierdzi, że dzisiaj rano była doskonale widoczna.
Obaj kierowcy pochodzą spod Arushy, z rolniczego plemienia Chagga należącego do ludów Bantu, żyjącego na zboczach Kili. Jeden mniej czarny i bardziej rozmowny, nasz bardziej czarny i mniej gadatliwy. W rozmowie wyciągam z niego, że ma żonę i 2 letnią córeczkę. Jego ojciec jest tak jak on, kierowcą. No to sobie nie pogadamy o pasieniu krów. Obaj kierowcy, nad przednią szybą mają zatknięte za cieniówkę, białe strusie pióro. Podpytywani co to za amulet i przed czym ma chronić, nie chcą odpowiadać jakby się wstydzili. No cóż, my wieszamy różaniec, Matkę Boską albo świętego Krzysztofa, a oni strusie pióro. Każdy się chroni jak umie. Nasza pilotka używa tego pióra do miziania kierowcy po twarzy, odganiania much i wachlowania. Najwyraźniej mu się to podoba, bo proponuje wydanie jej za mąż w jego rodzinnej wiosce, za cenę 50 krów. No proszę jaki biznes zrobiłby tata pilotki. To oczywiście żart, a może i na serio – kto tam ich wie?
Tak więc jesteśmy w Tanzaniji – bo tak to się tutaj wymawia. Domy i ich otoczenie przy drodze, bardziej schludne i zadbane niż w Kenii. Drzewa w typie naszej akacji, obsypane ogniście czerwonymi kwiatami. To flames tree – objaśnia kierowca. W wiosce przy drodze, na rozłożonych płachtach ludzie suszą jakieś ziarno. To millet – mówi kierowca. Z tego robi się piwo – chcecie spróbować? No jasne! Zatrzymuje się więc przy przydrożnym barze i za chwilę wraca z dwoma dużymi, plastikowymi, żółtymi kuflami z zawartością przypominającą zalane wodą otręby, w smaku lekko sfermentowane i przypalone. Robimy puchar przechodni – witajcie zarazki i żółtaczko pokarmowa, co tam, trzeba spróbować co piją tubylcy! Mam nadzieję, że nie było to wcześniej przeżuwane przez miejscowe kobiety jak chi-cha w Amazonii. Zastanawiamy się, co to ten millet – czy sorgo czy proso. Ja obstawiam proso i po powrocie okazuje się, że słusznie.
Docieramy do parku Tarangire. Nasz pierwszy game drive. Pierwsze słonie, pierwsze żyrafy. Kiedy tylko z daleka wyśledzimy jakiegoś zwierzaka – już krzyczymy – stop! stop! – chcemy fotografować! Za dwa dni, co tam, już jutro, będziemy przejedzeni widokiem zwierząt – co? znowu słoń, zebra, żyrafa? To już widzieliśmy – pokaż nam lamparta, albo chociaż krokodyla! Dobzie? - pyta kierowca. Jedziemy, jedziemy? Mzuri sana odpowiadam mu w kiswahili – „bardzo dobrze”! Jest zaskoczony i wyraźnie zadowolony, że znamy te parę zwrotów.
Zagęszczenie zwierząt jak w ogrodzie zoologicznym – stada słoni tuż o krok. Wydają z siebie niskie, dudniące pomruki. Tu dorosły samiec w rui, prezentujący narząd, który kierowca eufemistycznie określa jako „piąta noga”. Tam znów samotny, rozwścieczony i sfrustrowany czymś wyrostek, pędzi z podniesioną trąbą przez sawannę machając uszami i przeraźliwie trąbiąc. Dobrze że w odwrotną stronę! O tak, moi mili – słoń z podniesioną trąbą i rozstawionymi uszami raczej szczęścia nie przynosi, a wręcz odwrotnie! Żyrafy tuż przy drodze, skubiące czubki gałązek akacji. Śmiesznie zmarszczone pyszczki, wielkie oczy z długimi rzęsami i ruchy pełne gracji – one nie biegną, one płyną nad ziemią jak baletnice. Zastanawiam się, jak sobie radzą z obsmykiwaniem gałązek akacji językiem – gdy oglądam gałązkę z bliska to okazuje się, że kolce są wyjątkowo długie, twarde jak żelazo i ostre jak szpile. Musimy uważać, gdy jedziemy na stojąco z podniesionym dachem. Smagnięcie po twarzy taką gałązką może zostawić blizny do końca życia!
Przy bajorku guźce szybko chowają się za pobliskie krzaki. Gdy podjeżdżamy, wyjaśnia się skąd ta ostrożność – to mama z warchlakami. Lwów nie widać. Może się nażarły i śpią gdzieś sobie w cieniu akacji. Pod wieczór, w drodze do lodży spotykamy drzewo wręcz obwieszone sadowiącymi się do snu baboonami – czyli pawianami. Nazwy angielskie mieszają się z polskimi i z suahili. Obok na palmie, pawian usiłuje bezskutecznie strząsnąć kokosa, aż cała palma się trzęsie. Zawiedziony zjeżdża po pniu na ziemię.
Dojeżdżamy do lodży. Na powitanie drinki z soku i wilgotne, ciepłe ręczniczki do otarcia twarzy z kurzu. Intensywnie pachną, a właściwie śmierdzą nasączone jakimś środkiem przypominającym zapachem pastę do butów. Ktoś żartuje, że to ACE. Zawsze już nas będą tak rozpieszczać? Pokoje i łóżka obszerne aż zanadto. Prysznic wielkości całej naszej łazienki w bloku – chyba można się tu kąpać z całą rodziną jednocześnie. Mydełka, żele, szampon – wszystko o bardzo szczególnym, egzotycznym zapachu. Przed kolacją przychodzi boy i mówi, że będą pryskać od moskitów, czego mu kategorycznie zabraniam – nie widać nawet jednego komara. Gdy po kolacji zmęczona kładę się spać, okazuje się, że nie tylko moskitiera, ale i pościel zostały spryskane tak dokładnie, że smród nie pozwala mi zasnąć. Dopiero gdy wpadam na pomysł by przykryć poduszkę ręcznikami, jakoś zasypiam. Rano na stoliku przy wejściu zostawiam kartkę: „Please don’t spray the room with insecticides. They make me alergic!”
Nie mam siły na wieczorną, alkoholową integrację z grupą, tym bardziej, że po pierwsze nie mam dość kasy na drinki, a po drugie i najważniejsze – biorę doxycyclinę od malarii i innego paskudztwa i mimo zapewnień ludzi, że alkohol antybiotykom nie szkodzi – nie będę ryzykować. Jedyne na co sobie pozwalam, to czasami piwo do lunchu. Już mam objawy skutków ubocznych zażywania doxycykliny – rozwarstwianie się paznokci, zaczerwienienie skóry i pogorszenie wzroku. To ostatnie zapewne również z kurzu. Zakraplam przed spaniem krople do piekących oczu. W nocy słyszę odgłosy zwierząt – cykad, słoni i hien. Rano rześki świt. Powietrze smakuje jak szampan – pisała Karen, i tak rzeczywiście jest. Jedziemy z odkrytym dachem. Sawanna budzi się do życia. Stado pawianów przeczesuje trawę w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Witajcie krewniacy – jak wam się tu żyje? Zupełnie nas ignorują. Przez drogę przebiegają dwa młode guźce wytarzane w rudej ziemi a więc również rude. To coś w rodzaju porannej toalety. Odtąd często będziemy spotykać rude zebry, rude strusie i oczywiście rude słonie.

Wyjeżdżamy z parku. Po drodze piknik na przełęczy nad jeziorem Manyara. Samo jezioro widzimy tylko z daleka, za to w Manyara village, na drzewach siedzą całe stada bocianów. Nasze bociany tutaj! Robimy zdjęcia, ale gdy przyglądamy się bliżej, to okazuje się że owe bociany zamiast czerwonych, mają żółte nogi i lekko zakrzywione dzioby. Nie, to jednak nie nasi.
Przydrożny sklepik z pamiątkami. Młody chłopak usilnie namawia mnie na kupno kanga – ciepłej bawełnianej chusty, a w zasadzie kawałka materiału w krzykliwych kolorach, której Masajowie używają do okręcania bioder, okrywania pleców w czasie chłodnych wieczorów i ranków a w upalne dni przykrywają nimi głowy chroniąc się przed spiekotą. Chusta jest rzeczywiście ładna, tylko co ja z nią zrobię – nałożę do pracy chustę rozmiarów 2 na 1,5? Może zrobisz z niej obrus na stół, albo komuś podarujesz ? – pyta z nadzieją w głosie. Nie, dziękuję. Oglądam co jest w sklepie, a chłopak idzie za mną krok w krok – klienta trzeba pilnować. Wśród sterty jednakowych, drewnianych rzeźb zauważam zawieszoną pod stołem starą kalebasę używaną przez Masajów jako rodzaj butelki na mleko. Gdy otwieram pokrywkę, w nos uderza zapach koziego mleka. Pięknie zdobiona, skórzane zamknięcie, pasek do noszenia haftowany koralikami – widać, że naprawdę używana, bo część skóry paska jest przetarta i naderwana. Dobra, myślę sobie – w razie czego się sklei. Chłopak widząc że znalazłam „usterkę” jest wyraźnie zakłopotany i opuszcza cenę. Towar zostaje zapakowany w gazetę i oklejony klejącą taśmą. Taki tu zwyczaj. Gdy na lotnisku w Mombasie zrobię zakupy w sklepiku, to przy okazji będę miała okazję przeczytać z lokalnej gazety, krytyczny artykuł o wyborach prezydenta Kibakiego.
Przy wjeździe na terytorium Ngorongoro, krótki postój na opłaty, skorzystanie z toalety i zakup kartek do Polski. Stada wałęsających się pawianów – zupełnie oswojonych a nawet bezczelnych. Na szczęście zamknęliśmy dach i zasunęliśmy szyby. Obserwuję, jak przy innym samochodzie pawian w ułamku sekundy wskakuje na maskę, potem na dach i usiłuje dostać się do środka. Ledwie udaje się go odgonić. Mają nauczkę na drugi raz – gdyby ukradł plecak albo aparat to mogliby go długo szukać w dżungli. Roślinność coraz bardziej bujna, wręcz kipiąca – to już nie sawanna, to regularna dżungla z plątaniną krzaków pokrytych egzotycznymi, intensywnie pachnącymi kwiatami, i lianami zwisającymi z drzew. Bez maczety nie przejdziesz. Warstwa wulkanicznej, rudej gleby też coraz grubsza. Dojeżdżamy do punktu widokowego na krawędzi kaldery Ngorongoro. Widok zapierający dech w piersiach. Średnica kaldery – ok. 22 km. To musiała być potężna góra – może wielkości Kili. Nieźle musiało grzmotnąć gdy wybuchła. Warstwa popiołu pokryła całą okolicę. To pewnie w jej cieniu wędrowała Lucy – hominid z wąwozu Olduvai. Dziś na dnie kaldery zieleni się sawanna a pośrodku błyszczy tafla jeziora. Rzeki spływające ze zboczy zasilają ten Eden. Nad kraterem dostojnie suną obłoki rzucając na dno swoje cienie. Tuż przy punkcie widokowym, monument ku czci tych, co zginęli w obronie przyrody. Jest tu m.in. nazwisko Michaela Grzimka – syna Bernharda, który zginął w katastrofie lotniczej.
Kolejny postój przed wjazdem na terytorium Serengeti. Przy drodze pasące się stado słoni jakby nigdy nic. Tu budynki, parking, samochody, chodzący turyści, a tuż obok pasące się słonie. Oswojone, czy co? Raczej przyzwyczajone. To one są u siebie, a my jesteśmy tylko gośćmi. Najstarsza samica podchodzi do drogi i trąbi ostrzegawczo jakby mówiła: uwaga, zaraz będziemy przechodzić. I rzeczywiście – reszta stada posłusznie podąża za nią na drugą stronę drogi. Dzieci schowane za matkami i starszym rodzeństwem. Przechodzą dosłownie tuż przy samochodach a następnie spokojnie pasą się dalej. Jakby nasze krowy przeszły przez wiejską drogę.
Pojawiają się piękne, o metalicznym, niebieskim połysku ptaszki, wielkości naszego szpaka. Podskakują na nóżkach, szukając czegoś do jedzenia. W drodze powrotnej będę obserwować jak całe stadko wydziobuje ziemię, na którą ktoś rozlał trochę wody. Woda tutaj to towar deficytowy.
Pędzimy dalej ku Serengeti. Spychacze rozsuwają czerwoną ziemię i kamienie – pewnie będzie tu kładziony asfalt. Przy drodze masajskie manyaty i pastuszkowie pilnujący stad bydła, kóz i owiec. Wyglądają dosyć biednie. Widząc przejeżdżający samochód machają do nas i wyciągają ręce po datki. Zamiast dumnych wojowników – moranów – żebracy. Kije noszą na karku opierając o nie obie ręce. Czasami na ramionach niosą kozę lub owieczkę. Towarzyszą im nieduże, płowe pieski dla ochrony a raczej tylko ostrzegania przed drapieżnikami. Ponoć lamparty bardzo chętnie polują na te masajskie psy i w tym celu podkradają się do wiosek.
Po obu stronach drogi pojawiają się stada gnu, zebr i antylop. Jakieś zgromadzenie hien i sępów. Zatrzymujemy się, ale okazuje się, że przyjechaliśmy na koniec uczty – nie ma już ani kawałka i zdenerwowana hiena biega obwąchując ziemię - wszystko zjedzone. Zatrzymujemy się na chwilę i wysiadamy by rozprostować nogi i zrobić zdjęcie gnu – to najważniejsze zwierzę dla tych okolic – rodzaj kosiarki do strzyżenia trawy i rozrzutnika nawozu w jednym. Bez stad gnu, Serengeti nie byłoby tym, czym jest. W tle ciemna ściana chmur i kawałek tęczy. Gdzieś parę kilometrów od nas pada nad równinami. Trawy ciągną się aż po horyzont. W stepie szerokim...
Ruszamy dalej, ale dosłownie już po chwili kierowca gwałtownie hamuje – przez drogę pełznie czarny wąż. Zanim zdążyliśmy wyciągnąć kamery, wąż z machnięciem ogona znika w trawie pod kamieniami. Czarna mamba! – ostrzega kierowca. Bardzo jadowita! Jad powoduje paraliż centralnego układu nerwowego i śmierć następuje po 10 minutach od ukąszenia. Jedyny ratunek to natychmiast odciąć ukąszoną kończynę! Odciąć? Czym? Może szwajcarskim scyzorykiem, który mam w kosmetyczce? A może trzeba byłoby poszukać masajskiego pasterza z maczetą? To było poważne ostrzeżenie dla wysiadających z landcruisera w klapkach. To nie deptak w Sopocie, tylko prawdziwa dżungla i sawanna, która zabija.
Ruszamy dalej. Wielkie, kominowe obłoki zawieszone tuż nad ziemią. Gorące powietrze sprawia, że pasące się w oddali stado antylop wygląda jakby spacerowało nad brzegiem jeziora. Fatamorgana na sawannie?
Dojeżdżamy do pierwszych kopjes. Skupiska granitowych głazów sprzed 500 mln lat – świadków prehistorii Ziemi, dziś przykrytych popiołem wulkanicznym tak, że wystają tylko ich wierzchołki. Simby niestety nie widać, choć pilotka zapewnia, że przed dwoma tygodniami para lwów baraszkowała tuż przy drodze, a że kocice w rui robią to bardzo często, to wciąż się na nich natykali. Jedziemy dalej – zaczynają się pojedyncze akacje, potem już zarośla. Wieczorny posiłek żyraf – całe stadko z młodymi, o różkach zakończonych czarnymi pędzelkami. To jasne źrebiątko może mieć jakieś 2 miesiące, zapewnia nasz kierowca. Tuż przy drodze całe stadko tomi machających jak na komendę ogonkami. Pomiędzy drzewami ledwie widoczne, ciemne sylwetki bawołów. Jedna, samotna zebra. Skąd się tu wzięła? Czy coś ją odłączyło od stada? Zaraz ją coś zeżre – jak nie lew to hiena! Szukaj mała rodziny, zanim noc zapadnie, bo będzie źle! Już się ściemnia – za mało światła na zdjęcia. Może to i dobrze – możemy spokojnie obserwować.
Na czubku akacji siedzi orzeł – ciemna, śmieszna sylwetka przypominająca wyrośniętego kurczaka czy innego kurka na dachu. Dopiero gdy zrywa się do lotu i rozkłada skrzydła, odzyskuje cały swój majestat.
Kolacja i spać! W nocy deszcz i wiatr. Zimno. Przykrywam się dodatkowo ręcznikiem.
Nasza grupa jest nieliczna – w sumie 10 osób. Mieścimy się w dwóch samochodach a posiłki jadamy przy wspólnym stole. Jeden z kolegów w typie wesołka, wciąż robi różne podpuchy – np. że znalazł w środku buszu muszlę, która okazuje się plastikową nakrętką od butelki, albo że widział słonia na drzewie. On i Kanadyjczyk, sypią dowcipami i przy naszym stole wciąż wybuchają salwy śmiechu ku zgorszeniu dystyngowanych Anglików i sztywnych Niemców. Żona strofuje żartownisia, a my stwierdzamy, że to skutki uboczne zażywania Lariamu – pobudzenie psychoruchowe. Znów salwa śmiechu.
Narodowości różne – sporo Francuzów i Włochów, zaś jak przyjeżdżamy do lodży, to pytają nas czy jesteśmy Niemcami czy Rosjanami. Tych ostatnich też tu sporo. Segregacja rasowa bije po oczach. Sprzątacze, tragarze, kierowcy, kelnerzy to Afrykańczycy. Goście w zdecydowanej większości to biali, zaś kadra menadżerska i właściciele lodży to Hindusi. Personel w luźnych ubrankach, zdecydowanie kojarzących się ze strojami murzyńskich służących ze starych obrazków. Na głowach toczki tego samego koloru. Dlaczego nie mogą nosić np. koszul i spodni oraz spódnic w jednakowym kolorze, albo w jednakowe afrykańskie wzory? Albo afrykańskich jednakowych ubrań, a nie te kubraczki kojarzące się z niewolnictwem. Żaden z nich nie nosi czegoś takiego w domu. Zresztą, w Arushy, kelnerzy byli ubrani zupełnie normalnie. Nasi kierowcy nie mogą usiąść z nami przy stole. Nie możemy też zaprosić ich do baru na drinka. W ramach integracji zapraszamy więc ich do pokoju, o czym następnego dnia jako o sensacji, wie cała hotelowa obsługa.

Wieczorem i rano, na dróżkach prowadzących do pokoi hotelowych lub chatek – band, w których mieszkamy, stoi masajski strażnik, którego zadaniem jest odprowadzanie gości do pokoju i ich ochrona przed dzikimi zwierzętami. Na początku reaguję zdziwieniem, gdy pyta o numer mojego pokoju. Po co chce to wiedzieć? Ja znam numer pokoju i sama świetnie tam trafię – nie musi mi towarzyszyć. O nie, to jest jego job i musi iść za mną krok w krok. Nie widać by miał jakąś broń oprócz kija, za to ubrany jest po masajsku, we wściekle czerwoną kangę i w sandały zrobione z opon samochodowych. Wyobrażam sobie jak muszą parzyć stopy w południe. Czy oni nie mogą robić sobie sandałów ze skór – jak Grecy? Przecież mają całe stada owiec, krów i kóz? Może uznają, że skóra jest zbyt szlachetna by ją nosić pod nogami, a może opony łatwiej się poddają obróbce i są bardziej trwałe? No i nie przemakają w porze deszczowej. Zastanawiamy się czy nasz Masaj nosi jakąś bieliznę pod tą derką i pilotka objaśnia, że prawo do noszenia majtek ma dopiero wojownik. Prawo czy obowiązek?
Następnego dnia jedziemy pod Moru Kopjes i nad jeziorko Magadi. Nad brzegiem jeziorka leży szkielet hipopotama a okoliczne bagienka śmierdzą z daleka zgnilizną. Jedziemy dalej. Kopjes stanowią porośnięte drzewami i krzewami wysepki zieleni na bezkresnych trawiastych równinach. Są też doskonałym punktem obserwacyjnym dla drapieżników. Gospodarzy niestety nie ma dziś w domu, a może leżą gdzieś za kamieniem czy pod drzewem o parę metrów od nas, tyle, że ich nie widzimy. Takie jest zadanie kotów – umieć się ukryć i podkraść do ofiary, samemu będąc niewidzialnym. Poza tym, nie widać tu kopytnych, więc co miałyby jeść – trawę? Pewnie poszły za stadami. Po drodze, napotykamy tylko parę patrolujących sawannę hien, co jeszcze bardziej obniża nasze szanse na spotkanie z gepardami. Hieny wraz z lwami stanowią dla nich największą konkurencję o pokarm i największe zagrożenie dla młodych.
Niespodzianka – podjeżdżamy pod skupisko świętych, masajskich, grających głazów – to tutaj, uderzeniami o kamienie, była zwoływana z okolicy narada starszych. Czym oni walili w te kamienie? Młotkami czy innymi kamieniami? – bo są powybijane zagłębienia wielkości pięści! Kamienie rzeczywiście grają i to na różne tony w zależności gdzie się uderzy. Na miejscu, podparty na łokciu leży sobie strażnik w zielonym uniformie, z kałachem przy boku. Nasz kierowca wita się z nim wyciągając rekę i grupa się zastanawia czy był to tylko przyjacielski uścisk dłoni czy przy okazji wsunął mu w rękę parę bagsów za to, że wpuścił nas na skały. Okazuje się, że ochrania ekipę filmową, chyba japońską, robiącą jakiś film dokumentalny. I rzeczywiście pojawia się jakiś skośnooki Azjata z mikrofonem wielkości kija basebalowego owiniętego w jakiś frotkowy materiał co sprawia, że wygląda jak gigantyczna zmiotka do kurzu. Pewnie nagrywali grające kamienie. Jedziemy, jedziemy - woła kierowca. Zostaję z tyłu i przykucam by zrobić dobre ujęcie. Po powrocie do lodży dowiaduję się, że tydzień temu na drzewach rosnących obok głazów siedział sobie lampart. Może to tylko takie gadanie dla podkręcenia atmosfery, ale z dziką przyrodą trzeba uważać.
Kolacja. Wyśmienita, aromatyczna, tanzańska herbata i kawa. Jedzenie. Stosy jedzenia, sałatek i deserów. Dla Włochów pasta z różnymi sosami, dla Greków sałatka grecka z czarnymi oliwkami ale za to bez fety, ryż, ziemniaki, polenta, ryby, kurczaki, wołowina. Kiedy pomyślę, że codziennie w Afryce 40 tysięcy ludzi umiera z głodu, a wielu stać tylko na jeden posiłek dziennie złożony z kartoflanej albo kukurydzianej papki, czasami z dodatkiem bananów, ogarnia mnie wstyd i zażenowanie. Jesteśmy jednak mzungu. Z drugiej strony, czy w Polsce brakuje ludzi bezdomnych, grzebiących w śmietnikach, dzieci idących do szkoły bez śniadania czy myjących szyby samochodów by zarobić na chleb? Znam takie obrazki z autopsji. Świat jest niesprawiedliwy, a tu w Afryce, szczególnie rzuca się to w oczy.
Dzisiaj jedziemy do Hippo pool – po drodze przekraczając koryto rzeki. W bajorku wielkości kałuży spotykamy pierwszego hipcia. Na nasz widok niechętnie podnosi się i wychodzi z wody, która ledwie przykrywała mu tylne nogi i kawałek tyłka. Po wyjściu okazuje się, że mocno kuleje na jedną nogę. Może wezwać weterynarza? – pytamy kierowcę. Niestety, tu jest rezerwat i hipcio zostaje zostawiony własnemu losowi. Albo sam wyzdrowieje albo stanie się pokarmem dla hien, sępów i szakali. Dojeżdżamy do rzeki. Po drugiej stronie tłoczy się olbrzymie stado zebr. Usiłują się napić – wciąż podchodzą do rzeki, tyły napierają, ale w pierwszych szeregach wybucha panika i zwierzęta wycofują się w popłochu. Ostrzegawcze rżenie, jak przerywana, krztusząca się czkawka. Co je przestraszyło? Hipek a może krokodyl? A może simba zaczajony u wodopoju? Tego się nie dowiemy, bo nie wolno nam zjechać z drogi. Dojeżdżamy do Hippo pool. Już z daleka dobiega nas trąbienie i dudniący, jakby tubalny śmiech – ha, ha, ha. Zapach gnojówy. Na dole, w bajorze otoczonym skałami, całe stado hipopotamów. Może sto, może dwieście. Leżą bok przy boku, opierając sobie łby o karki i zady. Maluchy tuż przy matkach – małe oczka i okrągłe uszki - odpoczywają opierając głowę o plecy mamy. Ciągle wybuchają jakieś sprzeczki – chyba za duże tu zagęszczenie, przekraczające barierę agresji. Oto jakiś młody outsider zostaje zmuszony do opuszczenia sadzawki. Rozdawane razy są całkiem na serio. Gdy wychodzi z wody a właściwie z gnojówki, widać świeże szramy na jego boku. Natychmiast obsiadają go ptaki co jeszcze bardziej go denerwuje, więc z rozdziawioną paszczą galopuje na brzeg. Próby wejścia z powrotem do wody, kończą się fiaskiem. Jest natychmiast atakowany przez strzegące swych młodych matki. Daleko na skałach leży krokodyl, ale i on szybko się wycofuje przed nadchodzącym hipciem. Nowo przybyły zbliża się do sadzawki – cały utytłany w zielonoszarym błocie. Też chciałby się wymoczyć ale natychmiast dwa, potężnych rozmiarów hipopotamy, kierują się w jego stronę. Unikając konfrontacji ustawia się bokiem i nie patrzy im w oczy. Nic z tego, nie wpuszczą. Tuż przy brzegu – mama z maleństwem. Małe nurkuje pod wodę i przez jakiś czas samica porusza się niespokojnie. Tylko go nie zadepcz! Pewnie ssał, a że ząbki też już spore, to musiało ją trochę zaboleć. Na brzegu grupa Rosjan komentuje i robi zdjęcia.
Wracamy do lodży na krótki odpoczynek. Po południu kąpiel w basenie z widokiem na otaczającą sawannę z kępkami buszu. Po murkach biegają jaszczurki. Pan jaszczurek w godowych barwach – wściekły fiolecik, róż i błękit, prezentuje się tak okazale, że o jego względy zabiegają dwie panie na raz. Kiedy wychodzimy z basenu, rzucają się na nas roje much – na szczęście spragnionych wody a nie naszej krwi.
Wieczorny game drive. Nad bajorkiem siedzi ptaszek – waruga, o piórkach na głowie ułożonych w kształt ślusarskiego młotka - stąd inna nazwa – młotogłowy. Po drodze mijamy jego, jak na wykonawcę, olbrzymich rozmiarów gniazdo ulepione z mokrej ziemi. Ponoć jest ono bardzo przemyślne zbudowane – ze ślepymi korytarzami i wejściem od dołu, tak, by zmylić węże i innych mających chrapkę na pisklęta. Tak twierdzi drugi z kierowców – pasjonat i znawca zwyczajów ptaków. Wracamy do lodży. Zachód słońca nad Serengeti.
Dzisiaj żegnamy Serengeti. Poranny game drive. Atakują nas gzy i muchy. Kiedy zabijam ślepaka na szybie, całą dłoń mam we krwi – ale się opił! Mam nadzieję, że to krew antylop lub zebr a nie nasza. Przy drodze spotykamy stado żyraf. Wcale się nie boją – stoją tuż przy, a w zasadzie nad samochodem. Robimy zdjęcia – super blisko. Kierowca twierdzi, że nie odbierają samochodu jako żywego stworzenia, bo nie słyszą rytmu zbliżających się kroków. Jesteśmy więc dla nich elementem krajobrazu.

Przy bramie wyjazdowej z parku, gdzie zatrzymujemy się na pamiątkowe zdjęcia, znajduję laterytowe, błyszczące miką, kamienne serce. Chude, chropowate, kanciaste, ale piękne. Serce Serengeti.
Wizyta w wiosce Masajów. 20 $ od łebka. Podjeżdżamy pod manyatę. Wita nas masajski „manager”, bo na wodza jest raczej za młody. Za to świetnie mówi po angielsku i ma zmysł do interesów – kasę przelicza jeszcze na masce samochodu. Tłum mieszkańców wita nas piosenką i tańcami, w trakcie których wojownicy - morani wyskakują wysoko w powietrze. Wyprostowane na baczność sylwetki, w czerwonych i niebieskich shukas, ponad pylistą ziemią. Podchodzą kobiety, prosząc o datki i o zakup bransoletek. Jedna z nich, z dzieckiem w chuście na plecach, podchodzi do mnie i prosi: „give me a pen”. Przyzwyczajona do „give me a tip”, nie rozumiem o co jej chodzi. Pen! Wykonuje dłonią w powietrzu ruch pisania. Cała dumna zatyka sobie długopis za kangę – tuż przy odsłonietym, nagim ramieniu.
„Manager” bezceremonialne, jak małe dziecko w stosunku do odwiedzających krewnych, zagląda do mojej reklamówki. Co tam masz? To dla nas? Wzięłam koc polarowy dla dzieci i materiały szkolne: kredki, farbki, długopisy, ołówki no i oczywiście bloki rysunkowe. Macie tu szkołę? – pytam. Tak, mamy, później ci pokażę, o.k? A teraz chodź do mojej chaty. Chata zrobiona z patyków, pomiędzy którymi w pewnych odstępach tkwią grudki ziemi sklejonej krowim nawozem. Chatę buduje żona. Ma na to 2 tygodnie. I tak co 5 lat, bo średnio co tyle lat zmieniają miejsce osiedlenia. Wchodząc, mimo, że pochylona, zahaczam głową o dach. Nisko, ciasno i ciemno. Jedynie dach z liści palmowych robi wrażenie w miarę solidnego. W środku palenisko, przy którym siadamy na kanistrach i odwróconych wiaderkach. Otwory wentylacyjne z boków ścian by wyciągać gryzący dym. Z boku pomieszczenie dla dzieci a tu „pokój” rodziców. Jest nawet coś w rodzaju łóżka – pryczy skleconej z patyków, przykrytej trawą i derką ze skór. Ile masz żon? - pytam bezceremonialnie. Ja jedną, ale mój ojciec miał trzy. Ten koc to dla nas? – jest wyraźnie zainteresowany. Dla was, ale na wymianę – musisz mi coś dać w zamian – najlepiej drewnianą podstawkę pod głowę, w kształcie małej tortownicy, na której można oprzeć głowę leżąc na ziemi – (widziałam takie w sklepiku po drodze). Masaj proponuje, że da mi w zamian coś innego, czego nazwy niestety nie rozumiem, gdyż oni już nie używają takich podstawek. Okazuje się, że chce mi dać skórzaną derkę z łóżka! No, nie – nie chcę im zabierać przykrycia do spania! Staje na tym, że dostaję dwie bransoletki zrobione przez żonę i siostrę. Mówię mu, że koc jest dla dzieci, bo noce tutaj bywają zimne (zwłaszcza w takim ażurowym szałasie), na co słyszę, że jego matka jest stara i marznie w nocy – koc będzie dla niej. Wzruszający przykład troski o rodziców. Tak więc nasze żarty w drodze do wioski, że pewnie nieużytecznych starców wystawia się poza wioskę, na pożarcie lwom, były całkiem nie na miejscu.
Masaj pyta ile mam lat, a gdy proponuję, by zgadł, dodaje mi 10 lat więcej. Jestem podłamana, dopóki nie dowiaduję się że im ktoś starszy, tym większym cieszy się szacunkiem. To miał być komplement!
Idziemy do szkoły – to taki sam pleciony szałas z podłogą z piasku. Ale jest nauczyciel, są ławki, w których siedzą umorusane dzieci i jest tablica. Na tablicy parę słów po masajsku i po angielsku. Ciekawe czy ta szkoła rzeczywiście funkcjonuje i czy ta tablica była ścierana odkąd napisano na niej te słowa - czy jest to tylko pokaz dla turystów. Nauczyciel ogląda pomoce szkolne. W końcu zabiera mi również reklamówkę, w której je przyniosłam. Gdzieś je musi trzymać, a żadnych szaf tu nie widzę. Żona managera bierze liczydło jako grzechotkę dla dziecka, które nosi w chustce na biodrze. To nie jest zabawka, to do nauki liczenia - tłumaczę bez powodzenia.
Za wioską, w cieniu akacji, grupka moranów siedząc lub półleżąc, gra w kości umieszczane w pojemniku z dwoma rzędami dołków. Jak widać robota jest podzielona: Dzieci pasą bydło, kobiety nizają paciorki na sprzedaż, przynoszą wodę, zbierają opał, doją krowy, kozy i owce, budują chaty, zaś dumni wojownicy oddają się dolce far niente, sorry – oczywiście chronią wioskę przed atakiem lwów i lampartów, których jest tu całe zatrzęsienie. Przynajmniej w wyobraźni turystów.
Robimy sobie razem pamiątkowe zdjęcie. Jak stają obok, to okazuje się, że nie są wcale tacy wysocy. No i zęby, zamiast lśnić bielą są pożółkłe od żucia jakiegoś świństwa. Dopiero teraz zauważam, że oczy też mają lekko nieprzytomne. Oj, żeby ta kasa nie poszła na „codzienną, niezbędną działkę ziela”!
Widziałaś jakie te dzieci były brudne? – pyta koleżanka. Widziałaś jakie miały dłonie? A w czym się miały umyć?- odpowiadam. Przecież w wiosce nie ma studni. A gdyby się nawet umyły, w tym wszechobecnym kurzu, za 5 minut byłyby tak samo brudne jak przedtem. My, po krótkiej wizycie, cali jesteśmy utytłani. Wilgotnymi chusteczkami wycieramy ręce aż po łokcie i nogi do kolan.
Nasz kierowca z plemienia Chagga wyraźnie nie lubi Masajów. Mówi że to lenie i darmozjady, którzy dostają kupę pieniędzy od rządu i tylko je marnotrawią. Wymieniamy poglądy. Moim zdaniem, mają prawo do takiego stylu życia jaki im odpowiada. Ta ziemia należy od wieków do nich i jeżeli są szczęśliwi, prowadząc życie nomadów, to ich sprawa. No ale dochodzi kwestia kształcenia dzieci, opieki zdrowotnej, praw kobiet itp. Dyskusja wkracza na grząski grunt.
Zjeżdżamy do kaldery Ngorongoro. 600 m w dół. Przy wjeździe masajski strażnik z dzidą i sznurkami paciorków, przewieszonymi przez rękę. To wojownik, czy handlarz – pytam kierowcę. Oczywiście że wojownik, odpowiada bez mrugnięcia okiem.
Na zboczach krateru, bujna zieleń i typowe kandelabrowe euforbie. W ścianach zbocza, rzędy dziur – podobno jamy, w których hieny wychowują swoje młode.
Pierwsze co widzimy, to stada bydła Masajów – mają prawo je tu wypasać. W środku krateru błyszczy tafla jeziora otoczonego wianuszkiem białej soli. Przy drugim brzegu, różowy kożuch flamingów. Nie możemy niestety podjechać na sam brzeg, ani wysiadać z wozu. Przy wodopoju ucinająca sobie drzemkę hiena – tylna część ciała w wodzie – chłodzenie zapewnione. Leniwie podnosi łeb na nasz widok. Stada gnu i zebr. Okres rui – byki biorą się za łby zaś ogiery zebr prezentują okazałe narządy płciowe. Piąta noga – śmieje się kierowca.
Strażnicy stad zebr stają obok siebie łeb przy tyłku drugiego – w ten sposób kontrolując okolicę na obie strony. Młode grzecznie drepczą za matkami. W tle stadka pasących się bawołów. Nagle, za linią suchych krzewów, nasz kierowca wypatruje sylwetkę nosorożca białego. Brawo Kandungu! Kolejny z wielkiej piątki odhaczony! Jest daleko, ale pasąc się, powoli podchodzi do nas. Gdy podnosi głowę, widać okazały róg i małe okrągłe uszka. Kark ma brązowy, za to brzuch biały i okazały – może to ciężarna samica? Może wytaplała się w brązowej ziemi a następnie opłukała jedynie brzuch w płytkim bajorku i stąd to umaszczenie?

Jedziemy dalej. Za linią krzewów majaczą sylwetki lwów. Przez lornetkę widzę, że jest ich co najmniej 4, z czego 2 leży na grzbiecie z łapami do góry. Może to dwie pary małżeńskie? Nie będziemy im przeszkadzać, a na zdjęcie jest zbyt daleko. Nad kraterem przesuwają się cienie obłoków i w pewnym momencie zaczyna kropić deszcz. Opuszczamy dach ale deszcz mija tak nagle jak przyszedł. Na drodze stado zebr i gnu. Zebry podchodzą do rzeki, ale boją się przejść na drugą stronę i się wycofują. Gnu śpią, leżąc na środku drogi i z ociąganiem podnoszą się na widok samochodu. Przy drodze stadka bawołów. Byki trzymają się razem a matki z młodymi oddzielnie. Jestem rozczarowana ich wielkością – to coś jak nasze krowy, tylko na wyższych nogach – daleko im do żubrów. Ale ponoć potrafią wściekle atakować i są bardzo niebezpieczne.
Lwów nie widać, choć na nie najbardziej się nastawialiśmy. Podobno w poprzedniej grupie, jeden z uczestników wciąż dopytywał się o lwy, aż zniecierpliwiony kierowca zapytał czy ktoś z grupy ma telefon do lwa – to on zadzwoni i poprosi by się pokazał. Przejeżdżamy przez rzekę i już mamy wyjeżdżać z krateru, gdy kierowca innego wozu daje nam znaki światłami. Kierujemy się w tamtą stronę i oto na skraju drogi leży wspaniały Simba oddający się swojemu ulubionemu zajęciu, czyli drzemce. Dopiero jak podjeżdżamy bardzo blisko, leniwie otwiera oczy. Wygląda jak wielki, zaspany misio przytulanka, ale to tylko pozory. Nastawiam aparat i ... pada mi bateria. Było robić 10 ujęć wodzących się za łby gnu? Było dwa razy fotografować gęsiówki egipskie? No to teraz masz! Na szczęście koledzy byli bardziej przezorni i mają sprawne aparaty. Mogę się więc zająć spokojną obserwacją Simby. Leży ode mnie jakieś 3 metry. Opuszczam szybę, wyjmuję lornetkę i patrzę mu prosto w piękne, bursztynowe oczy. To przecież te same, kochane oczy co mojej Misi – Kaukaza. Musiałam przyjechać aż do Ngorongoro by je znowu zobaczyć? Grzywę ma pewnie mięciutką i tak samo przytulną jak ona – ale nie będę sprawdzać bo by się to źle skończyło. To dzikie zwierzę a nie pluszak. Gdy w tumanie kurzu nadjeżdża nasz drugi samochód, Simba powoli wstaje prezentując się w całej okazałości, by po przejściu dwóch kroków znów się położyć i zapaść w drzemkę ze łbem opartym na przednich łapach. Nasi koledzy z drugiego samochodu nie mają tak dobrej pozycji jak my, więc się trochę wycofują i objeżdżają z drugiej strony. Na to lew podnosi się z miejsca i obraca tak, że znów widzą tylko jego tyłek. Nieładnie panie lwie! Wygląda tak niewinnie, że żartujemy, że pewnie go kąpią, czeszą i układają przy drodze w celu prezentacji turystom. Jest nażarty i wcale nami niezainteresowany. Mimo to, w promieniu kilkuset metrów wokół niego nie ma ani jednej sztuki zwierzyny. A jednak zebry dobrze wiedziały dlaczego nie należy przechodzić przez rzekę! Odjeżdżamy, by innym również umożliwić audiencję u jego wysokości.
Tuż przed wyjazdem z krateru, nasz kierowca, który zostaje bohaterem dnia, dostrzega lwicę śpiącą na konarach drzewa wśród listowia. Jest prawie niewidoczna – jak on ją zauważył? Może po tylu safari zna już dokładnie terytoria stad i wie gdzie można spodziewać się zwierząt? Elza – proszę, otwórz oczy, zbudź się panienko; ale lwica spokojnie oddycha i nawet nie myśli się podnieść.
W zboczu wąwozu, którym jedziemy, jakieś dziury i wyrwy. To ponoć robota słoni; ich lizawki, w których szukają soli mineralnych
Jedziemy do lodży. Wystrój ekskluzywny zaś towarzystwo międzynarodowe. Przed lodżą basen i taras widokowy na krater. Oczywiście nie mogę sobie odmówić kąpieli w basenie, choć woda okazuje się lodowata. Zachód słońca nad kraterem.
Po kolacji znów odprowadza nas Masaj. Chwilę z nim rozmawiam. Pytam czy też mieszka w takiej chatce z patyków jakie widzieliśmy dzisiaj rano, ale mówi, że nie, jego rodzina mieszka inaczej. Jest spod Arushy i już 3 miesiące nie był w domu i bardzo tęskni za żoną i trójką dzieci. Musi zarabiać z daleka od domu, by opłacić dzieciom szkołę. Dobrze myśli, może będą mieć lepsze życie, tylko czy bardziej szczęśliwe? Rozmawiamy o życiu, o rodzinach, dzieciństwie. Jak wytłumaczyć facetowi, który w życiu nie widział konia, jak wygląda koń? Wielbłąda widziałeś? Widziałem. No to koń to taki wielbłąd, tyle że bardziej płaski. Można na nim jeździć i pracować w polu. Pyta mnie, czy mam samochód. Nie, nie mam. Pewnie sobie kupisz, jak wrócisz do domu – wzdycha. Ja chciałbym mieć samochód. Marzenie masajskiego wojownika – samochód, którym mógłby dojeżdżać do pracy.
Nasz Masaj jest ubrany w kufajkę i czapkę uszankę i wygląda jak ruski pogranicznik na Syberii. No cóż, jak ktoś ma na codzień plus 30 w cieniu, to na tej wysokości marznie przy kilkunastu stopniach. Rzeczywiście, po zachodzie słońca zrywa się zimny wiatr.
Rano wyjazd do Arushy. Ostatni postój w punkcie widokowym nad kraterem Ngorongoro. Jest chłodny ranek i nasi kierowcy narzucili sobie na ramiona masajskie czerwone kanga. I oto stoją przed nami – dwaj Chagga Masai – czyli coś jak podhalańscy Kaszubi. No, ale skoro mogła być Mzungu Masai – Biała Masajka – Szwajcarka co poślubiła Masaja, to Chagga mogą sobie założyć masajskie okrycia – no nie?
W Manyara village zatrzymujemy się przy sklepiku, gdzie u właściciela – muzułmanina w haftowanej czapeczce, targuję zakup damskiej kangi a właściwie materiału na spódnicę czy plażowe pareo z tanzańskiej bawełny, w afrykańskie motywy. Facet zaczyna cenę od 45$, ja zaś od 2$. Zszokowany, komentuje: „chcesz mnie zabić?” Podnoszę do 5$ - za tyle to ja sam kupuję do sklepu – rzuca nieostrożnie. No, to teraz wiem, ile sobie liczysz marży. Dalej przerzucamy się cenami i jestem zdziwiona że nie uraczył mnie opowieściami o licznych dzieciach, chorej żonie, starych rodzicach i licznych nieszczęściach, które na niego spadły i z których mogę go wyratować jedynie licznymi i drogimi zakupami. Twardo obstaję, że nie kupie całych 4 m za 25 $. Jestem pierwszym klientem, którego nie może stracić, więc zgadza się przeciąć materiał na pół i sprzedać za 12$. O.k. 2m szerokie na 1,5 w zupełności mi wystarczy. Materiał przecina maczetą, przy okazji raniąc się w palec. Oj, chyba będzie klął ten biznes. Jego młody pomocnik usiłuje nakłonić mnie do kupna jeszcze czegoś, a gdy widzi, że nie daję się skruszyć, zniża głos i prosi - potrzebujemy pieniędzy na jedzenie. Może chociaż dasz mi tipa na colę? Albo chociaż długopis? Co oni z tymi długopisami? Gdybym wiedziała, że jest tu takie zapotrzebowanie na długopisy, to bym wzięła parę pudełek. Plus zeszyty, bo chyba nie będą pisać na piasku.
Jedziemy dalej wśród plantacji bananów i kukurydzy. Na wiejskim targu, kobiety siedzą przy poukładanych w wiaderkach, słodkich ziemniakach w kolorze czerwono-fioletowym. Kupujących nie widać, ale za to kwitnie wymiana poglądów. Większość mężczyzn szczupła, a nawet chuda, za to panie przy kości, z tyłkami tak odstającymi do tyłu, że mogłyby nosić na nich zakupy. Zjeżdżamy w dolinę – oto kolory Afryki: czerwone drogi i szachownica pól - zielonych, brązowych, żółtych. Oto ktoś orze pole, w trzy pary wołów a na sąsiednim polu pracuje traktor. Ludzie idą niosąc na głowach kanistry i wiaderka z wodą. Skąd ją biorą? Jest. W dole, w na wpół wyschniętym korycie, leniwie wije się brązowa rzeka a właściwie strumyk, bo tyle z niej zostało.
Po drodze mijamy wypadek samochodowy. Trzy ciężarówki, dwie w rowie, kabiny kierowców zgniecione jakby to nie była blacha a folia aluminiowa. Wokół rozsypane plastikowe butelki z wodą. Nie wyrobił się na zakręcie? Hamulce odmówiły posłuszeństwa? Wygląda na czołowe. Kierowca przez radio dowiaduje się, że dwóch kierowców nie żyje a trzeci ma połamane nogi. Kiedy mijamy jedną z ciężarówek, w otwartych drzwiach zgniecionej kabiny widzę zakrwawione ciało, które wygląda jak zniszczona, szmaciana lalka. W myślach mówię modlitwę za zmarłych. Dzisiaj czyjś syn, mąż, ojciec, nie wróci do domu, a rodzina straci podstawy egzystencji. Coś się chyba zmieniło w mojej twarzy, bo widzę jak kierowca kątem oka obserwuje mnie we wstecznym lusterku. No cóż, może im zabrakło szczęścia, a może nie mieli białego, strusiego pióra?
W Arushy ulica funkcjonuje normalnie. Biali wymieszani z czarnymi. Kierowca zatrzymuje się przy poczcie, byśmy mogli wrzucić kartki do Polski. Dojazd do granicy. Żebrzące dzieciaki. Dziewczynka ze ślepym dziadkiem. Gdy dostaje słodycze – daje zjeść najpierw dziadkowi – w końcu to on zarabia, wzbudzając litość, a ona tylko mu towarzyszy. Zmiana wozów i zmiana kierowców. Kolejne wypełnianie kart wjazdowych. Którego to dzisiaj? Straciłam rachubę czasu. Dobrze że mam datownik w zegarku. Jaki to miesiąc? Styczeń? Z nieba leje się żar. Na pewno jest to styczeń a nie np. sierpień? Dziwne uczucie.
Kenijskie wozy są dużo gorsze od tanzańskich landcruiserów, ciasne, otwierane tylko z jednej strony i bardzo kanciaste. Nasz nowy kierowca w typie Ediego Murphiego – tyle, że Kikujus. Gęba mu się nie zamyka. Przez całą drogę nadaje albo do pilotki albo do kierowców, jadących z naprzeciwka wozów. Wygląda to jak rytuał. Dojazd, zatrzymanie, opuszczenie szyby i rozmowa. Cały czas powtarza się zwrot „ komodzie, komodzie”. Czy oni nie mają innych tematów, tylko rozmowy o meblach? Okazuje się, że owo „komodzie” oznacza „na wprost”. Niestety, nasz Kikujus nic nie wie o słonicy Echo ani o jej synku Ely’u z Parku Amboseli. Widocznie nie ogląda filmów National Geographic. Tak więc, nie dowiemy się jak się powodzi rodzinie Echo.
Wjeżdżamy do Amboseli. Przy bramie tłum Masajów lub „masajopodobnych”, oferujących koraliki, bransoletki, rzeźby. To, co na początku budziło zażenowanie i współczucie, teraz budzi zniecierpliwienie i złość. Dla nich jesteśmy „mzungu” – bogaci biali, którzy powinni dać im zarobić a najlepiej w ogóle im coś dać. Młody chłopak – miejscowy elegancik ubrany w T-shirt z amerykańskim nadrukiem, proponuje mi kupno słonika. Rzeźba ładna, ale to kolejny zbieracz kurzu, a mi już kończą się pieniądze. Jest uparty i nie daje się spławić nawet ostatecznym argumentom, że moi rodzice mieli tylko 1 krowę, że chodziłam do szkoły 6 km, podczas gdy jego rodzice mają dużo krów a on sam chodził do szkoły tylko 4 km. Nie mówiąc już o tym, że mój ojciec miał tylko jedną żonę, a więc według tutejszych standardów był biednym człowiekiem. Chłopak ma na szyi złoty (a może tylko żółty) łańcuch i nie wygląda na biednego. Mówi, że potrzebuje kasy na jedzenie. A ja to niby na co – na picie? Sprzedaj ten łańcuch, to będziesz miał na jedzenie! W końcu wyznaje, że te rzeźby to nie jego, że rzeźbi kolega, a on tylko sprzedaje. No tak, również i tutaj pośrednicy zarabiają najwięcej. Nie masz kasy? – pyta. A może kartę Visa? Czyżby w buszu można było płacić również kartą? Nie mam, mam tylko polską walutę. Pokaż – prosi, i z zainteresowaniem ogląda 5 zł. To to samo co euro – pyta? No tak, w końcu jesteśmy w EU – puszczam oko do kolegi. Żartujesz sobie. To zapłać mi 40 zł, a ja wymienię w banku. Kolega mówi, że w Barclay’s Bank rzeczywiście można wymienić złotówki, ale przy takiej kwocie zabraliby chłopakowi połowę, za samą wymianę. A może dasz mi swoją czapkę, albo masz jakieś T-shirty albo perfumy? Czapki nie dam, bo to prezent od przyjaciół, T-shirty mam stare i rozciągnięte a perfum nie brałam by nie odstraszać zwierzyny. W końcu cena staje na 7 $ i słonik ląduje w moim plecaku. Ciekawe, ile z tej kwoty dostanie wykonawca? Dopiero po przyjeździe do hotelu okazuje się, że słonik ma jeden odrapany bok, chociaż oglądając go wcześniej, nie zauważyłam tego. Albo sam go zadrapał, uważając, że nie może sprzedać pełnowartościowego towaru za tak niską cenę, albo w ostatniej chwili podmienił na innego. Teraz wiem, że chłopak sobie w życiu poradzi, a pod zadrapaniami widać, że figurka to rzeczywiście drewno a nie np. chiński plastik.
Jesteśmy w Amboseli – dookoła tylko żółty, suchy piach. Jedziemy po dnie wyschniętego jeziora. No tak, na mapie jezioro było zaznaczone jako okresowe, a po tej stronie Kili jesteśmy w tzw. cieniu opadowym – chmury zawieszają się na Kili i deszcz tu nie dociera. Piasek i piasek, wreszcie drobne kępki trawy. Pierwsza hiena patrolująca okolicę. Zerkamy w kierunku Kili – pokaże się zza chmur czy nie? Wreszcie jest! Białe języki lodowców na szczycie Kibo a po lewej, ośnieżony ząb Mawenzi – wreszcie coś, co kształtem kojarzy się z górami. Ku naszej radości, pojawia się stadko słoni – klasyczne ujęcia - słonie z Kili w tle. Mamy je!
Przy sadzawce leży samotny bawół, otoczony stadkiem białych ptaków – pewnie jakieś bąkojady. Dalej już całe stadko bawołów. Odwrócone do nas tyłkami. Dopiero na moje muczenie, jeden zwraca się w naszą stronę. Uważaj, ostrzegają dziewczyny, bo jeszcze się zakocha i będziesz musiała mu wyrabiać polską wizę. A jak jej nie dostanie, to będę rozpaczać, że nie pisze i nie dzwoni – podchwytuję żart.
Coraz więcej słoni, wreszcie całe stada liczące może kilkadziesiąt sztuk. Wyskubana trawa, poprzewracane drzewa. Podjeżdżamy bliżej i matka ze starszą córką, od dawna wyćwiczonym manewrem stają bark w bark, zasłaniając młode. Widzę tylko jego cienkie nóżki pod brzuchem mamy. Ale mały urwis wymyka się spod rodzicielskiej opieki i zaciekawiony drepcze w naszą stronę. Tata sika i robi kupę jednocześnie i za chwilę całe stado przemaszerowuje tuż przed maską samochodu.
W przydrożnym rowie, o jakieś 2 m od nas, obok mostku z rurą przepływową, leży młoda hiena. Szykuje się na nocleg czy może jest ranna? Starannie wylizuje sobie łapę i brzuch, nie zwracając na nas uwagi. Dopiero jak wołam ją w psim języku, strzyże uszami i na krótko podnosi głowę po czym znowu powraca do wieczornej toalety, wylizując sobie „narządy”. Odjeżdżamy by zrobić miejsce innym.
W drodze na kolację, w Amboseli lodge spotykam managera z Hemingway’s bar. Pyta ilu nas jest i zaprasza całą grupę do siebie, do baru. O 9 wieczorem będziemy karmić dziką zwierzynę - mówi. Przychodzą hieny paskowane. Mamy też wodopój, do którego przychodzą słonie. Teren jest oświetlony reflektorem z góry. Oczami wyobraźni widzę już dwie hieny walczące o resztki impali i odpędzającego je od wodopoju słonia. Przyjdziemy na pewno! A przy okazji – czy zna się pan na gwiazdach? (od kilku dni usiłuję wydobyć z obsługi lodzy gdzie jest Krzyż Południa). Niestety, odpowiada – nie znam gwiazd, a jedyne co mogę ci pokazać to Krzyż Południa. Bingo! Niestety, mówi, jest on widoczny na naszym niebie dopiero od marca. Rzeczywiście nie kłamał. Po powrocie sprawdziłam w atlasie. Rewanżuję mu się, pokazując Oriona i Syriusza – naszych starych znajomych z nieba nad Polską.
Po kolacji idziemy do baru, na obserwację dzikiej zwierzyny. Nasz znajomy manager proponuje byśmy zamówili drinki, bo na zwierzynę trzeba będzie poczekać. To o to chodziło? Zwierzyną okazują się okoliczne koty, karmione resztkami z kuchni. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że niedaleko rozlega się ryk słonia (chyba nie z odtwarzacza). I oto na naszych oczach rozgrywa się cichy dramat. Bezszelestnie nadlatuje sowa i jeden z kotów, nawet bez jednego miauknięcia znika w ciemności, unoszony w jej szponach. Nosił kot razy kilka, ponieśli i kota.
Rano, po parku otaczającym lodżę przechadza się całe stado małpek w poszukiwaniu jedzenia – starsze, młodsze, matki z małymi przy cycku, zawieszonymi pod brzuchem. Niezbyt płochliwe, pozwalają się fotografować. Za to stado mangust przebiega w podskokach przez parking i znika w buszu. Idę na spacer i robię parę ujęć Kili o wschodzie słońca.
Dzisiaj jedziemy do Parku Tsavo West. To bardzo niebezpieczne tereny – gwałcą i rabują ;) Potrzebujemy strażnika z kałachem. A raczej to on potrzebuje nas, by zarobić te parę dolców za obstawę. Czekamy więc w przydrożnym barze, aż przyjadą strażnicy. Obstawa się spóźnia. Za to Kili jest coraz piękniejsza. Słońce podeszło wysoko, chmury się rozsunęły i Kibo wygląda jak świeżo upieczona babka posypana cukrem pudrem – z nitkami śniegu w żlebach. Za drogą pola kukurydzy, pasące się bydło Masajów i domki pokryte falistą blachą. Gdy fotografuję Kili wraz z polem kukurydzy i krowami, masajski pastuszek spluwa na ziemię – czy to od złego uroku, który mogłabym rzucić na krowy? Znajduję grudę rudej, zbitej ziemi z odciśniętym czubkiem pasterskiego kija. To kawałek Kili. Proponuję kolegom, że odsprzedam im za 25$. Śmiejemy się. Pilotka jest nieźle wkurzona na spóźniających się strażników i mówi kierowcy co o nich myśli. Każe mu dzwonić po nich i odgraża się, że to ostatni raz, gdy daje im zarobić. W końcu ruszamy w kierunku obstawy. Wsiada chłopak, wymizerowany, w lichej kurtczynie, karabin na wpół przetartym pasku. „ Karabiny mamy z drewna, a bęben z patelni...” podśpiewuję pod nosem. Kiedy podpytuję go, przed czym będzie nas ochraniał – przed kłusownikami, czy może lwami – pilotka ostrzega: Tylko jej nie kłam! Nigdy nie widziałam tu żadnych kłusowników! Strażnik milczy skonfundowany. Dla poprawy humoru fotografujemy się z nim na Shetani Lava Flow – by pokazać rodzinie i znajomym, jak bardzo byliśmy bezpieczni na tej wycieczce. Zastygłe potoki lawy, z daleka wyglądają jak zaorane torfowisko – ale gdy podchodzimy bliżej, widzimy twarde, spieczone i splątane nitki skał, porowate jak gąbka kawałki żużlu i duże pęknięcia ziemi, przez które trzeba przeskakiwać. Podobno ostatni wybuch miał tu miejsce 800 lat temu. Kiedy pochylam się by sfotografować wnętrze takiej szczeliny, okazuje się że turyści wykorzystali ją jako przydrożny kosz na śmieci. Na dnie leżą plastikowe butelki, papiery i kawałki folii. Uroki cywilizacji. Zabieramy na pamiątkę kawałki spieczonej lawy.
Pod dachem bramy wjazdowej do Tsavo zawieszone są całe stadka owadożernych nietoperzy. Wyglądają jak woreczki, sakiewki zawieszone u powały. Uwaga na spadające odchody - ostrzega pilotka. Jedziemy dalej. Teren tu bardziej dziki i rozległy. Mniej sawanny, więcej kolczastego buszu. Zwierzyna jest bardziej rozproszona i trudniej ją wytropić. Zwierzęta są też bardziej nieufne. Myślę, że dużą rolę odgrywa tu rozległy teren, mniej spotkań z turystami, za to więcej z kłusownikami, o których wciąż dochodzą nas słuchy. Tak wielkiego terenu trudno jest dopilnować. Zwierzyna pewnie wie, że ze strony tych dziwnych, blaszanych stworzeń oprócz smrodu, zakłócenia polowania czy odpoczynku, może ją spotkać coś o wiele gorszego. W Ngorongoro jechaliśmy przez stado gnu i zebr dosłownie szorując o ich boki; tu nie jesteśmy w stanie zbliżyć się na odległość kilku metrów bez wzbudzania paniki. Najbardziej płochliwe są dik-diki. Zawsze w parach, wyglądają jak Bambi na cienkich nóżkach i z rozstawionymi uszami. Szybko znikają w buszu przy drodze.
Stadka zebr, żyraf, strusi – wszystko w rudym kolorze tutejszej gleby. Są i słonie. Młoda samica wyraźnie nie życzy sobie być fotografowana. Na nasz widok odwraca się tyłem, a gdy kierowca cofa, byśmy mogli zrobić ujęcie z boku, całkiem chowa się w krzakach. Kobieta - komentuje kierowca – jeszcze młoda i nieśmiała. Za to samiec nie daje się zbić z pantałyku. Zastyga z wiechciem trawy w pysku a następnie zaczyna posapywać, machać uszami i przy pomocy trąby obsypywać się piaskiem. Robimy zdjęcia i odjeżdżamy. Mamy go – czerwonego słonia z Tsavo.
Postój na piknik na kamiennym wzgórzu porośniętym akacjami i kandelabrowymi euforbiami, górującym nad okolicą. Roaring rocks – ryczące skały, tak nazywają je miejscowi z powodu czuwających tu lwów. Dziś gospodarzy nie ma w domu i spokojnie zjadamy swój pakiet lunchowy. Piękne widoki. Z jednej strony na Ngulia Hills i dolinę pod nimi, z drugiej na szczyty Pięciu Sióstr i busz poprzecinany laterytowymi, czerwonymi drogami. Wszystkie te górki i wzgórza to wygasłe wulkany, na których porośniętych zielenią zboczach widać jeszcze rowki po spływającej lawie. Zjeżdżamy do doliny – jest tam rezerwat nosorożca czarnego, którego żyje tutaj podobno ponad 30 sztuk. Teren ogrodzony, z pasem zagrabionej ziemi przy ogrodzeniu. Zapewne z powodu „cudownych właściwości” rogów, zwierzęta są nadal zabijane przez kłusowników. Nam nie udaje się zobaczyć ani jednej sztuki. O, przepraszam, widzieliśmy dwa czarne nosorożce na bramie wjazdowej do rezerwatu – wycięte z blachy. Widzimy za to sporo ciekawych, egzotycznych ptaków, a nad bajorkiem białogłowego orła rybołowa. Kolejne parki pierzchających przed nami dik-dików oraz stadka perliczek na drodze. Musimy hamować, bo zdezorientowane, nie wiedzą, w którą stronę uciekać. Bardzo smaczne upieczone - mówi, mlaskając, kierowca. No to gazu - i może upieczemy na kolację? Zresztą, wcale nie jestem pewna czy coś oferowane jako kurczaki – to rzeczywiście kurczaki. Te udka i skrzydełka były zdecydowanie za małe, jak na kurczaki.
Dojeżdżamy do lodży. Lokalizacja niesamowita, na zboczu Ngulia Hills. Tuż przy wejściu rośnie drzewo, całe obwieszone gniazdami wikłaczy, jak choinka bombkami. Każde gniazdko misternie uplecione w kształcie banieczki, z wejściową rurką od dołu. Stada żółtych ptaszków uwijają się przy karmieniu młodych. Nie muszę dodawać, jak wygląda ziemia pod drzewem.
Mieszkamy w pojedynczych domkach – bandach, krytych makuti. Każdy domek ma werandę z widokiem na dolinę, a zamiast ściany oddzielającej domek od werandy, jest tylko metalowa siatka od owadów. Dzisiaj śpię przy podniesionych zasłonach, słuchając odłosów buszu. Ktoś proponuje by spać na werandzie ale pomijając ewentualną wizytę lwów, komary za bardzo dają się we znaki. Wieczorem, przed kolacją, w krzaku przy wejściu do lodży, zaczyna koncertować coś słowikopodobnego. Gdy odgwizduję trelami wilgi - podejmuje duet. Okazuje się, że to śpiewająca żaba. Wkrótce rozbrzmiewa ich cały chór. W nocy, z charakterystycznym, końcowym zaśpiewem, nawołuje hiena, odzywa się słoń i bawół. Przy lodży jest wodopój – więc może przyjdą tu o świcie, by napić się wody. Na wulkanicznych głazach otaczających ścieżki prowadzące do domków, w dzień wygrzewały się jaszczurki, a po werandzie biegała tutejsza wiewiórka lub coś wiewiórkopodobnego. W nocy słyszę jak coś biega po dachu baldachimu moskitiery, otaczającej moje łóżko. Kiedy rano otwieram oczy, na siatce oddzielającej domek od werandy widzę czarny cień o rozcapierzonych łapkach. Gekonek! To ty biegałeś w nocy, po dachu moskitiery, wyłapując komary? Dziękuję! Gekonek nie jest w nastroju do zawierania znajomości i szybko chowa się pod zrolowane zasłony. Idę na śniadanie. To była moja ostatnia noc na safari. Szkoda.
Dzisiaj nasz ostatni game drive. Jedziemy do Mzima Springs. Po wjeździe dostajemy eskortę – młoda strażniczka w uniformie moro, żołnierskie trepy na nogach, przez ramię przewieszony automat. Sylwetka i ruchy modelki. Piękna fryzura z krótkimi dredami wystającymi spod beretu. Jest jednocześnie przewodniczką objaśniającą nam co widzimy po drodze. Oto krzew, którego gałązki są używane do czyszczenia zębów. Chyba turystom zabrakło pasty, bo połowa krzewu, od strony drogi, jest doszczętnie obskubana. Dalej żółty akacjowiec – yellow fever tree – jego kora była używana jako remedium na żółta febrę, - dziś wiadomo, że nie działa, ale za to jest skuteczna w leczeniu dolegliwości żołądkowych. Dochodzimy do źródeł i wypływającej z nich rzeki. Woda podobno spływa tu aż z Kili i stąd rurą jest doprowadzana do Mombasy. W rzece moczą się stadka hipopotamów. Nie śmierdzi tu gnojówą jak w Serengeti, ale też i stadka są o wiele skromniejsze i daleko od nas – przy drugim brzegu. Gdzie te krokodyle? – podobno miały tu być. Wreszcie dostrzegamy jednego wielkości jaszczurki. Może to dziecko a może to taki gatunek? Strażniczka ostrzega by nie podchodzić do brzegu – atak krokodyla może być błyskawiczny. Ale chyba nie takiego, wielkości 30 cm? Idziemy do domku na wodzie, z przeszklonymi ścianami poniżej poziomu wody. Można tu obserwować pływające ryby. Wyglądają jak nasze karpie i dopiero oglądane z góry przybierają piękną, błękitną barwę. Na konarach zwalonego do wody drzewa pojawiają się małpy. Są to duże małpy o ciemnym ubarwieniu – może koczkodany? Są jednak bardzo płochliwe i szybko znikają kryjąc się za liśćmi palm. Czy ta obstawa z karabinem jest konieczna? – podpytujemy strażniczkę. Okazuje się, że tak! Strażniczka opowiada jak 2 tygodnie temu, do grupy turystów wciąż podchodził lew i była w końcu zmuszona strzelać w powietrze by go odstraszyć – taki był namolny. Może chciał dostać tipa za pozowanie do zdjęć? – żartujemy.
Wyjeżdżamy z Mzima i żegnamy się z Tsavo. Przy bramie wyjazdowej, córeczka strażniczki, może z 2-letni szkrab, z głową ostrzyżoną w „wysepki”, potyka się i przewraca na ziemię. Nasz kolega żartowniś, podnosi ją, otrzepuje z piasku i pociesza, oczywiście cały czas mówiąc do niej po polsku. Dziecko patrzy zdumione szeroko rozwartymi oczami. Może pierwszy raz widzi z tak bliska mzungu. Obdarowana słodyczami poupychanymi w buzię, piąstki i pod pachy, drepcze uszczęśliwiona do mamy.
Wjeżdżamy na drogę oddzielającą Tsavo East od Tsavo West i kierujemy się w stronę Voi. Przed nami Taita Hills i wzgórza Voi. Co jest w Voi? - pyta ktoś z grupy. Pole kukurydzy, na które spadł samolot Denisa – odpowiadam. On i jego służący spłonęli żywcem i do pochówku wzięto tylko garść popiołów z miejsca, gdzie było przednie siedzenie.
Przyjeżdżamy do Voi na lunch i mojego ostatniego Tuskera. Oryginalny, podkreśla kelner, stawiając brązową butelkę na stole.
Droga do Mombasy. Coraz więcej palm przy drodze, coraz większa wilgotność i coraz bardziej rzucająca się w oczy bieda. Krótki postój w hotelu, przed odjazdem. Idę na plażę i popływać w basenie. Ocean szumi, wiatr łopocze liśćmi palm i rzędami kolorowych pareo rozwieszonych przy plaży jak pranie na sznurkach. Woda ciepła jak zupa, fale nanoszą wodorosty. Znowu segregacja rasowa. Plaża przy hotelu dla białych a dalej, za porowatymi kamieniami, w których chowają się małe kraby, plaża dla czarnych. Zamiast kremu z filtrem, smarują ciało mokrym piaskiem, a mokre ciuchy rozwiesili do wyschnięcia na okolicznych skałach. Nawet rozwieszone tu pareo są brzydsze, mniej kolorowe i gorszej jakości. Plażowi boye towarzyszą białym, samotnym turystkom. A to przynoszą deskę windsurfingową, a to wynoszą na brzeg łódkę, a to noszą plażową torbę za swoją panią. Obserwuję taką parę – ona w bikini, znad którego kipią zwały tłuszczu, on młody, szczupły chłopak z chustą owiniętą wokół bioder i jej torebką w ręku. Sponsoring? Czy jego usługi ograniczają się do noszenia torebki? A może to tylko pozory i stereotypy? Może ona przyjechała tu sama, by zwyczajnie odpocząć a chłopak wziął ją na litość łzawymi opowieściami (być może prawdziwymi) o licznym rodzeństwie, braku pracy i perspektyw, zmarłych czy chorych rodzicach itp. Może jest to dla niego jedyna szansa, by zarobić parę dolców, będących podstawą utrzymania jego i jego rodziny? I poduczenia się angielskiego w konwersacji. Może gdyby zdjęta litością, wpłaciła jakąś kwotę np. na jego kształcenie, natychmiast pojawiliby się kolejni chętni. To istna stugębna, nienasycona głowa afrykańskiej biedy. A tak, beach boysi, widząc chłopaka drepczącego za swoją „mzungu – lady”, dają jej spokój – ona jest już zajęta.
Droga na lotnisko. Mimo wieczoru, nadal upał i skóra mokra od potu. Kontrola bezpieczeństwa. Przewracanie bagażu. Masz jakieś kamienie? O kurcze, zabierze mi moje kamyki z Serengeti, Ngorongoro i Tsavo! Jakie kamienie? Szlachetne! Np. diamenty? Nie, nie mam. Co go napadło? Może podejrzane jest to, że mam przy wyjeździe lżejszy bagaż? Rozbebesza moją kosmetyczkę i znalazłszy nożyczki do paznokci mówi – to jest zabronione! Tak, ale ja nie zabieram tego do samolotu – to idzie w głównym bagażu do luku bagażowego! Zasuwa walizkę a ja, w zdenerwowaniu zapominam zamknąć ją na klucz. Błąd. Dopiero w domu okazuje się, że walizka zostaje jeszcze raz przeszukana a w poszukiwaniu diamentów, mój kawałek Kili, z odciskiem masajskiego kija, rozbity na kawałki. Diamentow nie znaleziono bo ich nie było, za to znaleziono moją lornetkę, której brak stwierdzam przy rozpakowywaniu. Patrzę na to jednak pozytywnie. U mnie leżałaby zakurzona na półce, a tak trafi pewnie na bazar w mombaskiej dzielnicy slumsów i może jakiś masajski pastuszek, dzięki niej, w porę dostrzeże lwa stanowiącego zagrożenia dla jego stada a może i dla niego samego. Trzeba ją było oddać już w wiosce Masajów!
Wiedząc, że tylko rzędy z wyjściami awaryjnymi mają większe odstępy – w sam raz dla moich długich nóg, proszę o miejsce przy oknie w tych rzędach. Niestety, odpowiada urzędnik, ale te rzędy są dodatkowo płatne. Ciekawe ile i komu płatne – pewnie jemu do kieszeni. Daj mi po prostu miejsce przy oknie, mówię zrezygnowana. Dostaję 13 rząd i pełną obsadę na 2 miejsca obok. Złośliwiec. Jest nas tak mało, że każdy ma miejsce przy oknie i po starcie bez problemu przenoszę się do rzędu z wyjściem awaryjnym Lot prześpię rozłożona na trzech siedzeniach. Na razie idę do strefy wolnocłowej. Tanie alkohole, których i tak nie kupuję i zatrzęsienie sklepików z rzeźbami i afrykańskimi pamiątkami. Ceny o połowę niższe od najniższych w przydrożnych sklepikach. Znajduję pięknego, białego nosorożca, za jedyne 5 $. Dobrze mówił Fajbusiewicz – najtaniej, pamiątki z podróży można kupić u Hindusa, w hurtowni, w Warszawie. Tylko że każda rzecz, kupiona tu na miejscu, to często rodzaj myśliwskiego trofeum, wynik długich targów, a jednocześnie nić wiążąca mnie z tamtym miejscem, osobami i sytuacją. Z czym może wiązać mnie słonik czy tykwa zakupione w hurtowni w Warszawie? Z hurtownią w Warszawie oczywiście.
Przed startem Cypryjczyk z załogi samolotu otwiera wszystkie luki bagażu podręcznego i dwukrotnie przechodzi wzdłuż samolotu, psikając jakimś paskudztwem. Znów mosquito spraying? – krzywimy się niezadowoleni. Security measures! – odpowiada krótko. Odkręcamy na maksa wentylację. Żegnaj Afryko! Rano lądujemy w Warszawie. Temperatura minus dwa, oszronione drzewa i czerwono wschodzące słońce. Tyz piknie!