wtorek, 11 sierpnia 2009

TAJLANDIA KAMBODŻA WIETNAM

Dzień 1

Wyjeżdżamy z Biskupca. Mini autobusik ledwo nas mieści, ale dzięki temu jest ciepło. Potem temperatura rośnie bo płyny wysokoenergetyczne promieniują kaloriami. Są i śpiewy (sto lat) bo to imieniny Basi. Wreszcie Okęcie. Nowoczesność i nasze okno na świat. A w restauracji obsługa jak za dawnych pięknych lat 70-tych. Ale oni zostają a my jedziemy do ciepłych okolic .Dobrze im tak. Samolot-1/3 pusty, anektowane są wolne miejsca i mamy jak w sypialnym. A płaciliśmy tylko za siedzące hi hi. Lot trwa 11 godz. Noc i chmury. Nad Indiami widok na ośnieżone szczyty Himalajów. Piękne, łagodne, a jednocześnie wiesz, że mordercze i groźne, zimne. Pozory mylą. Lądujemy w Bangkoku, lotnisko puste-blokada dopiero co się skończyła. Nagle okazuje się że jest rok 2251.Bariera czasu złamana. Przestrzeń też chyba inna. Wymieniamy walutę i dostajemy bhaty. Szybkie wizy i do hotelu autostradą. Temperatura umiarkowana jakieś 28*C. Wzdłuż drogi budowa nadziemnej kolei. Dojazd do hotelu "Palace" i jest jak w pałacu, bo pełno służby. Po rozpakowaniu spacer w okolicy hotelu. Nozdrza chwytają czarujące zapachy Azji (głównie kuchni tajskiej). Aromaty lekko łechcą podniebienie i budzą zaciekawienie smakiem. Widać "trochę" brudu i biedy ale wszyscy są uśmiechnięci. Dziwna filozofia życia, ale może lepsza niż nasza. Panie poszły w stoiska jak konie na Służewcu. Szał. Ilości towarów przekraczają wyobraźnię. Potem kolacja w knajpie. Ceny jak u nas. Zamawiamy to co rozumiemy. Bez ryzyka. Powrót do hotelu i kawa przy basenie-jak w filmie. Są tacy co się kąpią a to już 22godz.

Uwaga: Nie głaskać dzieci po głowie bo to święte miejsce.
Witamy się ukłonem nie podajemy rąk.

Dzień 2

Uwaga: Stopy są nieczyste - obrażają ludzi nie wystawiaj ich do drugiej osoby.

Domki dla duchów są wszędzie – biura, domy, pojazdy. Duchów się nie kusi - bo to powoduje pecha. Żyj z nimi w zgodzie. Lepiej tego nie sprawdzać. Idziemy na targ kwiatowy. Różnorodność barw
i kształtów ogromna, ale ilość nas nie powala. Łazimy ulicami uważając na tuk-tuki, taksówki z pełną klimatyzacją. Jest też nowość-taxi motocyklowe. Pierwsza świątynia WAT PO z leżącym Buddą - 47 m dł i 16 m wys. Potem wchodzimy do kompleksu pałacu królewskiego. Widać bogactwo pałaców, świątyń i stup (a lud z biedy płakał i cieszył się, że król ma dobrze) jak u nas. Oglądamy szmaragdowego Buddę jadelitu, biblioteki, grobowce (stupy). Przepych. Wszyscy się uśmiechają-buddyzm radosny stworzył kraj uśmiechniętych ludzi, którzy bazują na eposie narodowym "ramakienie". Obiad na statku, a potem jazda łodziami po rzece Chao-Praya. Bangkok to Wenecja wschodu. Rzeka i kanały są trochę brudne, ale ludziom tam żyje się radośnie. Przejeżdżamy obok świątyni zwierząt (ale ryby). Potem świątynia z terakoty WAT ARUN (świtu) 86m wys. Kolacja i wieczór w teatrze tańca. Muzyka wprowadza w dziwny stan duszę. Jedzenie prawie tajskie ale pod turystów. W drodze powrotnej większość korzysta z Patpongu - dzielnicy uciech cielesnych. Intelekt tam nie potrzebny. Oprócz uciech były horrory, oszustwa i prawie western. Kult pieniądza zwycięża buddyzm. A oprócz tego mają kult Ramy IX-króla. Wszędzie jego zdjęcia pomniki, flagi. On też kocha naród (grał jazz, budował drogi, szkoły szpitale, i in.) Teraz choruje.

Dzień 3

Jedziemy na targ wodny - 40km od Bangkoku. Po drodze ferma kokosowa - cudeńka z kokosów.
I super niespodzianka – zdjęcia, a po 15 min. masz talerzyk z podobizną i kompletujesz serwis dla potomnych. Na targu jazda po kanałach szybkimi łódkami. Na wodzie jest wszystko: sklepy, jedzenie. Tłum ludzi i łódek. Targujesz się o wszystko. Aż do bólu bo ostateczna cena to tajemnica. Wracając, zajeżdżamy pod najwyższą stupę 120m wys. A potem fabryka jubilerska - szmaragdy i inne cudeńka.
Na zakończenie świątynia marmurowa (w remoncie), styl trochę europejski. Na dziedzińcu dziesiątki wizerunków Buddy. W środku drzewko z darami, czego tam nie było. Powrót do hotelu. Wszędzie salony masażu i masażystki. Prawdziwe. Boks tajski w tv - oprócz rąk używają kolan i nóg. A tłuką się nieźle. Wieczorem wjazd na wieżę 309 m wys. i widok z góry. Ruchome świetlne mrowisko.
Jest ich 13-15 mln, prawie pół Polski.

Dzień 4

Rano pobudka i jazda. Koło 8-ej wizyta w szkole. Budynki, plac apelowy, apel, jednolite stroje. Porządek, czysto. Śpiewają hymny. Miłość do ojczyzny ,króla. Spóźnieni sprzątają. Potem do granicy z Królestwem Kambodży. A tam inny świat. Cofamy się kilkadziesiąt lat. Bagażowi przewożą walizki. Kolejka na przejściu i wreszcie druga strona. Autobus trochę historyczny. A droga bita ale przejezdna (w odbudowie) - 120km jedziemy 5godz. Nowa cywilizacja "Czerwonych Khmerów" niszczyła wszystko. A naród przetrwał. Dwie stacje benzynowe po drodze jak u nas w latach 60tych a reszta to stacje butelkowe. Zaradność ludzi ogromna. Wzrasta liczba rowerów i motorków. Restauracja dla turystów z toaletą fizjologiczną (kucamy) i oryginalną - grzebień na sznurku, polewaczki do spłukiwania. Kwiat lotosu jest wszędzie (każde bajorko i bagno). A oni w tym jeszcze łowią ryby (głód zabił ok 300tys osób). Dojeżdżamy do Siaem Raep. Od roku mają światło w nocy. Miasto nowe i piękne jak u nas albo bardziej. Nocleg w pensjonacie Passagio - Boutiqe Hotel. Widać wpływy kultury francuskiej. Mamy nową walutę riel. Wieczorem smakowanie napojów nad basenem.Temp.32*C, palmy, upały.

Dzień 5

Świątynie, świątynie..... jest ich w okolicy 200. Budowane w latach 800-1450. Mieszkańców było 1,5mln. Ale natura wygrywa. Nawet kamienie płaczą pękając. Handel kwitnie. Dzieci są natarczywe ale nie agresywne. Hasło "one dollar madame" słychać dookoła. Klient to towar, dbają jak mogą, starają się i ciągle uśmiechy. Nawet ryż w polu jest radosny. Można jechać słoniem a zachód słońca bywa piękny. Kolacja w knajpie. Pierwsza ofiara - omdlała najmłodsza gwiazda wycieczki. A potem wieczór nad basenem.

Dzień 6

Jedziemy do pływającej wioski na jeziorze Tonie Sap. Przy drodze restauracje na palach, łowisz
w wodzie ryby i zaraz je zjadasz. Tylko woda znika. A woda to rytm życia. Ze zmianą poziomu wody zmienia się lokalizacja wioski. Obok góra Khmerów, tu się bronili długo. A potem stateczek i jezioro. Ludzie żyją i umierają na wodzie. Dbają o piękno (kwiaty) i wykształcenie (wszędzie telewizja).
Ale uśmiechają się i są szczęśliwi. Ląd ich nie pociąga. Sklep też przypływa. Są stocznie, hodowle
i kościół. Nie chcą się uczyć, nikt ich nie policzył. Przy brzegu stadko dzieci chwyta każdy datek, tu pojawia się agresja ale i uśmiechy. A nasze dzieci mają wszystko i nie cieszą się. Może chore. Nowa świątynia w mieście - hołd pomordowanym, zebrane czaszki z pół śmierci. A potem Świątynia kobiet, odwróconego ciała i inne. Budda to nie bóg, to człowiek. Buddyzm to nie wiara to sposób życia.
W drodze powrotnej muzeum min. Z 11 mln min zostało 3-4mln. Są i polskie miny a jakże. Kolacja w pizzerii. Po cholerę tłuc się tyle kilometrów aby zjeść pizzę.

Dzień 7

Jedziemy do Phnom Penh (Perła wschodu) – 2 mln ludzi. Jest asfalt. Dużo szkół. Uczniowie biało - granatowi. Rowery i skutery. Prądu nie ma ale telewizja króluje, wsie liche. Postój na przekąskę: szarańcza, tarantule, pędraki, duriany i inne frykasy aż ślinka cieknie. Wjazd do stolicy. Mrowie jednośladów, dzięki temu są szczupli i zdrowi. Zwiedzamy Pałac Królewski z salą tronową i srebrną pagodą (Francuzi ukradli 4 tony srebra) - to było po chrześcijańsku. Ale Buddy z kryształami
i diamentami (10 tys diamentów) nie ukradli .Za to dostawili pawilon wystawowy pasujący tam architektonicznie jak pięść do nosa. Potem pomnik Niepodległości z 1953r. (wąż Naga) Świątynia babci Penh na wzgórzu z 1372r. Na koniec -Tuol Sleng- dawna szkoła dla dziewcząt a potem więzienie. Nikt go nie przeżył. Złapano 7 obsługujących. Ludzie ludziom zgotowali ten los. Armia to były dzieci i numery.
Hotel w centrum. Apartament. Obok sklep. Towary jak u nas i jest "polska wyborowa" nawet tańsza niż w Polsce hi hi.

Dzień 8

Jedziemy do Sajgonu (Paryż wschodu), tam jest nawet 12-15% chrześcijan. Najpierw promem przez Mekong. Ciasno ale bezpiecznie. Handel kwitnie. Nie chcą budować mostu. Granica-budynek nawet ładny i ruchome kantory wymiany walut. Kupujemy dongi. U nich zima opatuleni są od stóp do głów.
Po drodze świątynia KAO DAl - zebrali co najlepsze z kilku religii i stworzyli nową. Jest ich 10 mln na świecie.

Kto pcha świat na przód, ci co szukają nowego, czy ci co trwają w zastanym.
Ale jest cukierkowo i kolorowo.

Mijamy plantacje kauczuku - wypiera je syntetyczny. Potem jedziemy do Cu Ch i -200km podziemnych tuneli. Wietnamczycy stworzyli tam podziemne państwo. Było wszystko: szpitale kuchnie, pracownie i malutkie tuneliki. A kolos amerykański nie dał im rady. I wreszcie Sajgon, obecnie Ho HI Minh – S mln ludzi i tyleż skuterków. Morze skuterków, są jak szarańcza. Chary. Świateł niewiele a jeżdżą w uporządkowanym chaosie. Tylko buddyści tak potrafią. Miasto rozświetlone i wreszcie "Chancery Hotel". Apartament tylko problem ze światłem. A wieczorem handel na targu. Kupno koszulek, zegarków i piwo w ulicznej knajpie z zapachami kuchennymi.
Wizyta w sklepie wąskim jak kicha - słynne 4 metry fasady. Potem kolacja w hotelu i to też była kicha.

Dzień 9

Zwiedzanie Sajgonu - architektura francuska. Ratusz i opera a obok restauracja szpiegów. Poczta główna a obok katedra Notre Dame (cegła z Marsylii, witraże z Chartres). Niektórzy noszą ciężary wietnamskie, waży to sporo i spróbuj z tym iść. Jednak oni są sprytni i robotni. Potem kolorowa chińska pagoda. Kadzidła ofiarne pod sufitem, przy datkach budzimy bóstwo gongiem. Musi cię zauważyć. Kolejna świątynia taoistyczna - malutka ale pełna uroku. Akurat trwają modły. Kadzidła i muzyka i śpiew. Daje to niesamowity nastrój aż do zauroczenia. W tym coś jest. Oddech innego świata. Rzeczywistość ucieka. Dusza ulatuje. A obok w nawie głaszczemy kolana bogiń płodności. To dlatego oni tak się mnożą. Lunch nad rzeką Sajgon - dekoracje zimowe: bałwanki, palmy ,bombki, świeczki. Potem fabryka laki - warunki pracy jak w XIXw. a efekt piękne wyroby. Prości ludzie tworzą piękno uchwycone w chwilę. Jest w tym urok i delikatność Azji .A także trud i pot. Kontrasty, kontrasty. Ale i tak się uśmiechają. Przelatujemy do Hajfongu - północ kraju. Miasto smutne, ciemne jak wymarłe ale 20 lat temu było mocno zburzone. Hotel ładnie udekorowany bo dla turystów.
Piwo w barku. Zimno +1O*C.

Dzień 10

Wyjazd do zatoki Ha Long-z 1600 wyspami. Wizyta w Niebiańskiej Grocie - orgia kształtów i światła.
Czy natura tworzy doskonalsze formy niż człowiek? Tylko jej trzeba więcej czasu bo ona nie przemija. A i tak swego dokona. Wyspy są wszędzie - różnej wielkości i kształtów. Na statku handel perłami. Siła pieniądza wygrywa z siłami natury. Potem jazda do Hanoi - 3,5mln mieszkańców. Stajemy przy jeziorze Hoan Kiem, a następnie szaleńcza jazda rikszą w tłoku i tumulcie. Jeździmy starym miastem, uliczkami cechów. Po rikszach teatrzyk wodnych kukiełek. Wreszcie kolacja w kiszkowatej restauracji z kelnerką hau-hau, miau-miau. Próby jedzenia pałeczkami. Nocleg w hotelu Golden Key. Miasto wymiera - po 23ej nie wolno im bywać w lokalach. Tylko turyści mogą. Ot i socjalizm!!!


Dzień 11

Zimno +12*C. Oni w kurtkach opatuleni. Mauzoleum Ho Hi Minha - szczyt architektury socjalistycznej. Potem rezydencja w pałacu gubernatora francuskiego i wiejski domek, w którym wolał być, bo to był prosty człowiek i kochał ludzi. Wszędzie flagi rewolucji. Znajomy widok. Najstarsza pagoda na jednym palu z 1049r. Na koniec świątynia literatury z 1070r. dawny uniwersytet konfucjański.
Żółwie mądrości - głaszczemy ich głowy tylko czy to coś da. Inna kultura i spojrzenie na świat. My wyłaziliśmy z lasu a oni już się kształcili. Szybko na lotnisko, lot do Bangkoku i jedziemy do Pattayi-Hotel Sea Breeze. Degustacja napojów przy basenie hotelowym.

Dzień 12

Jedziemy motorówką na wyspę aby plażować i kąpać się w słońcu. Rzucało nieźle. A na plaży handel donosicielski, kupisz wszystko. Obiad i kot w chłodziarce. Żywy. Wieczorem łażenie po Pattayi Kolejny szał zakupów. Feria świateł bo nasze święta blisko. Zwiedziliśmy marinę tylko po co? Powrót do hotelu tuk-tukiem. Spotykamy Polaka rezydenta. Film się urywa.

Dzień 13

Odpoczywamy , temp ok. 40*C, szukamy cienia. Na plaży leżak przy leżaku i sklepy obnośne. Wieczorem dalszy ciąg zakupów. Wizyta w dzielnicy uciech - wszędzie to samo. Ale ulice tętnią życiem. Turyści, naganiacze i stada małych piękności. Wieczorem pakowanie, żeby zabrać wszystko a i tak coś zostało.

Dzień 14

Bangkok i odlot. Samolot w części pusty.
Warszawa - śnieg i zimno a jeszcze 11 godzin temu......
Nie widać dekoracji świątecznych a nasze święta blisko.
I ludzie jakoś się nie uśmiechają. Który świat jest inny?
No i wróciliśmy do 2008 roku. O całe 550 lat wstecz.