poniedziałek, 7 grudnia 2009

Warszawa, dn. 17 listopada 2009r.


MAROKO – nie samą herbatą miętową człowiek żyje
Prawdopodobnie w każdym z nas tkwią jakieś niespełnione marzenia. My także z mężem mieliśmy takie, wymyślone swego czasu i do tej pory, z różnych względów, niezrealizowane plany. Nie dotyczyły one jednak niesamowitych, dziwacznych i dalekich podróży, ale egzotyki nieco bliższej, co nie znaczy mniej atrakcyjnej. Celem naszego wyjazdu stało się Maroko.
Na mnie w całości spoczęły wszelkie przygotowania. Zaprawiona w podróżach, ochoczo podjęłam działania. Ich efektem była cudowna wycieczka, na wspomnienie której robi nam się z mężem ciepło na sercu…

Nie tylko słynna Casablanca
Myśląc do tej pory o Maroku, nie mogłam oprzeć się skojarzeniom z jednym tylko miastem, a mianowicie Casablanką. Na miejscu okazało się jednak, jak bardzo ograniczone było moje podejście. Różnorodność, jaką oferuje ten kraj, potrafi zwalić z nóg niejednego turystę. Niejeden też, już po powrocie, zmienił wyrobione wcześniej na temat Maroka zdanie. Oczywiście na lepsze. My też pojechaliśmy tam z mieszanymi uczuciami. Do czasu!
Trudno w kilku zdaniach opisać bogactwo kulturalne i architektoniczne Maroka, tak jak nie można zaledwie w ciągu paru dni zwiedzić wszystkich miejsc wartych obejrzenia. Z konieczności (nasza wycieczka była tygodniową objazdówką), również my skupiliśmy się na najistotniejszych, wartościowych z różnych względów, miastach, a w nich z kolei na ciekawych obiektach. Nie mieliśmy przynajmniej sposobności do rozpraszania się drobiazgami.
Pomimo spędzenia pierwszej nocy w Agadirze, nasza podróżnicza wyprawa swój prawdziwy początek miała w Essaouirze, przepięknym miasteczku portowym. Niepowtarzalny urok miejsce to zawdzięcza wspaniałej starówce, zabytkowym wałom obronnym oraz jedynemu w swoim rodzaju portowi rybackiemu. Bez wątpienia Essaouira żyje własnym rytmem! Mogliśmy to odczuć w porcie, w którym rybacy wykonują swoją codzienną ciężką pracę, wzbudzając ogromne zainteresowanie oczekujących na połowy mieszkańców. Widać to też w małej medinie z wąskimi, przepięknymi uliczkami, gdzie lokalni sklepikarze starają się swoimi słynnymi wyrobami z cedru i tui spełnić najbardziej wybredne zachcianki turystów. Odpocząć od tej rozkosznej krzątaniny udało nam się na wspaniałych umocnieniach, otaczających stare miasto. Roztaczał się stamtąd widok na niesamowite wybrzeże, posiane wyrastającymi z oceanu skałami. Przy dźwiękach muzyki gnaoua, w wykonaniu przygodnych turystów, podziwialiśmy rejwach niezliczonych gatunków ptaków, gnieżdżących się na przybrzeżnych skałach.
Do Safi, znanego z warsztatów garncarskich oraz ceramiki, dotarliśmy późnym popołudniem. Słońce chyliło się już powoli ku zachodowi. Chodząc po wzgórzu, górującym nad mediną, zaglądaliśmy do małych fabryczek garncarskich, których centralnym punktem były wielkie gruszkowate piece. To w nich wypalano talerze, misy lub dzbany. Krzątający się przy nich w skupieniu robotnicy, wykonują swoją pracę od wieków w ten sam sposób i według tych samych wzorów. Proces malowania i zdobienia również nie uległ zmianie. W efekcie powstają naczynia w niezwykle żywych kolorach, które aż po sufit wypełniają liczne sklepiki, zlokalizowane zarówno w wąskich uliczkach mediny jak również na terenach okalających wzgórze. Nikt nie był w stanie oprzeć się tym cudeńkom. My również!
Kolejnym punktem naszej wycieczki była Al-Dżadida. Założona przez Portugalczyków, obfituje w liczne zabytki, których nie można pominąć. Należą do nich między innymi forteca Mazagan, czarowna arabska medina oraz Cysterna Portugalska, czyli ogromny podziemny zbiornik do gromadzenia wody. Urok tego miasta natchnął nawet mojego męża do prawienia mi niezrównanych komplementów. Nic mnie wówczas bardziej nie rozweseliło niż stwierdzenie, poczynione podczas robienia zdjęć na murach fortecy: „Na tej armacie wyglądasz naprawdę wystrzałowo!”.
Casablanca, największe miasto oraz najlepiej rozwinięty ośrodek przemysłowy i portowy w Maroku, nie oszołomił mnie tak, jak tego oczekiwałam. Mój mąż stwierdził, że miałam po prostu nierealne wyobrażenia na temat tego miejsca. A ja po prostu spodziewałam się, tak jak poprzednio, zobaczyć maleńkie urokliwe miasteczko. Takie miasteczko z duszą! Medina była rzeczywiście cudowna i niewielka, co świadczy o małych rozmiarach miasta w dawnych czasach, ale pozostała część Casablanki przypominała za bardzo wielkie metropolie Europy. Wpływ naszej kultury był tam oszałamiający! Kobiety z odsłoniętymi twarzami, ubrane w eleganckie kostiumy znanych marek, prowadzące bez skrępowania samochody. Podobno nigdzie indziej w Maroku nie spotkamy w lecie tak skąpo ubranych Marokanek, a na promenadzie tak luksusowych sportowych aut jak właśnie w Casablance. Ten obraz zwyczajnie nie przystawał do moich oczekiwań, stąd może to oszołomienie. Nawet meczet Hasana II, który jest trzecią największą budowlą sakralną świata z najwyższym minaretem (210 m), jest już w pełni nowoczesnym obiektem kultury. Ta, usytuowana na sztucznym nasypie ponad wodami Oceanu Atlantyckiego, świątynia posiada odsuwany dach, elektryczne drzwi oraz centralny system ogrzewania podłóg. Świat idzie jednak nieubłaganie naprzód!
Półmetek naszej wycieczki oznaczał zwiedzanie Rabatu, stolicy Maroka. Nie sposób wymienić jednym tchem wszystkich osobliwości miasta, które koniecznie trzeba zobaczyć. Dzień rozpoczęliśmy od obejrzenia wspaniałego kompleksu zabytków z Wieżą Hasana i ruinami meczetu Hasana z XII wieku. Tuż obok usytuowane było Mauzoleum Muhammada V, dziadka obecnie panującego władcy, a jednocześnie króla, który w 1956 roku przyczynił się do wywalczenia przez Maroko niepodległości. To właśnie tutaj, przy wejściu na plac wiodący do Mauzoleum, zobaczyłam po raz pierwszy niekoronowany symbol Maroka – nosiwodę, obwieszonego do granic możliwości metalowymi kubkami do picia. Brzęk naczyń dał się słyszeć już z daleka, a szczerbaty uśmiech tego małego, wysuszonego staruszka mam w pamięci do dzisiaj. Niesamowite wrażenie zrobił na nas również rozległy zespół starożytnych i średniowiecznych ruin na przedmieściach Rabatu, noszący nazwę Szalla. Otoczony murami obronnymi kompleks, pełnił swego czasu funkcję królewskiej nekropolii oraz medresy, czyli muzułmańskiej szkoły wyższej. Obecnie, najprawdopodobniej ze względu na położenie w pobliżu rzeki i jej rozlewisk, służy tysiącom ptaków za ważne miejsce do zimowania. Szczególnie bocianom. Widok tak niezliczonej ilości ptaków, skupionych w jednym miejscu, jest naprawdę niesamowity! Miejsce to aż buzuje od pisku i szamotaniny. W całym tym rozgardiaszu jest jednak jeden punkt, tchnący spokojem i tajemniczością. To mały podziemny zbiornik wodny, w którym żyją węgorze. Dopiero wrzucenie kawałków gotowanego jajka wabi je z ukrycia. Jest to lokalizacja szczególna. Pielgrzymują tu od wieków bezpłodne kobiety, modląc się o potomstwo. Z tych, porośniętych dziką roślinnością, ruin starożytnego miasta udaliśmy się pod pałac królewski z imponującą bramą Bab ar-Rwah, a następnie do urokliwej dzielnicy kasba Oudaja, którą zamieszkują nie tylko znani politycy i artyści, ale od pokoleń także zwykli, przeciętni ludzie.
Meknes, miasto pięknych bram, przywitało nas przelotnym deszczem, a ja pokusiłam się nawet o założenie rękawiczek. Oczywiście, ku wielkiemu rozbawieniu mojego męża, dla którego wszędzie jest za gorąco. W szczególności, w Afryce! Ignorując zupełnie te uwagi, ruszyłam z grupą na zwiedzanie uroczej mediny, a w niej okazałego Mauzoleum Mulaj Ismaila, założyciela miasta i najbardziej okrutnego z marokańskich władców. To z jego rozkazu rozpoczęto w Meknes budowę olbrzymiego kompleksu pałacowego oraz imponujących, 25-kilometrowej długości, murów obronnych z majestatycznymi bramami – Bab el-Khemis oraz Bab el-Mansour. Za warownymi umocnieniami zwiedzaliśmy ogromne spichlerze na zboże, odkryty zbiornik do gromadzenia zapasów wody oraz legendarne stajnie, mogące pomieścić 12 tys. koni. Tak ogromne stajnie były niezbędne, gdyż cała sułtańska armia, tzw. czarna gwardia, liczyła ponad 40 tys. żołnierzy – ślepo lojalnych sudańskich niewolników. Posłuszeństwo i oddanie były zresztą cnotą niezbędną. Mulaj Ismail słynął bowiem z tyranizowania podwładnych, despotyzmu i okrucieństwa. Kwestia winy i kary nie była zresztą tak oczywista. Legenda głosi, że sułtan, utrzymujący harem z 500 żonami, kazał zaraz po urodzeniu dusić dziewczynki, które spłodził, chłopcom natomiast obcinać ręce lub nogi, karząc ich w ten sposób za najdrobniejsze występki. Podczas słuchania naszej przewodniczki, pani Krysi, ciarki przechodziły mi po plecach!
Do Volubilis dotarliśmy w strugach deszczu. Wyposażeni w peleryny i parasole, początkowo dziarsko ruszyliśmy na zwiedzanie tego największego i najlepiej zachowanego w Maroku kompleksu ruin z czasów rzymskich. Niestety, deszcz skutecznie utrudniał nam oglądanie. Grupa systematycznie się wykruszała, odprowadzana do autokaru przez miejscowego przewodnika. Nam z mężem udało się dotrwać do najsłynniejszych zabytków – łuku tryumfalnego Karakali, domu Orfeusza, bazyliki i łaźni. Na szczęście daliśmy się namówić naszej przewodniczce do przystanięcia przy słynnych domach patrycjuszy. Ich dumą są doskonale zachowane mozaiki, pozostające niezmiennie na swym pierwotnym miejscu. Pani Krysia cały czas nas pocieszała, że taka ulewa jest wprawdzie niesamowicie uciążliwa, ale za to deszcz wspaniale wydobywa kolorystykę tych misternych dekoracji. Podniosło nas to znacząco na duchu, bo chlupiąca w butach woda skutecznie zniechęcała do wszystkiego. Niestety, pomimo pewnych zachęt, nie możemy zaliczyć się do najwytrwalszych. Nas również w pewnym momencie przewodnik musiał wyprowadzić z ruin. Deszcz nas zwyciężył!
Pogoda, chcąc zadośćuczynić niedogodnościom związanym z ulewą, rozpieszczała nas do końca wycieczki. Było to szczególnie istotne w Fezie, do którego dotarliśmy następnego dnia. Niemożliwe byłoby bowiem chodzenie z parasolem po najwęższych zaułkach Maroka. Jednak nie od labiryntu ponad 9 tys. uliczek zaczęliśmy nasze zwiedzanie, a od Grobowców Marynidów, usytuowanych na wzgórzu ponad miastem. Ich ruiny nie są wprawdzie okazałe, ale roztacza się z nich doskonały widok na starą medinę Fezu. Jej tajemniczość polega na skrywaniu w tej nieprzebranej ilości uliczek wspaniałych zabytków, m.in. meczetu i uniwersytetu Al-Karawijjin, mauzoleum założyciela miasta – Mulaj Idrisa II oraz rzemieślniczego przybytku, jakim są garbarnie skór. Cieszę się, że ich zwiedzanie nie przypadło na 40 stopniowy upał! Już w marcu, przy w miarę niskiej temperaturze otoczenia, trudno było tam wytrzymać bez gałązki mięty pod nosem. Doznanie, bez wątpienia, osobliwe! Choć my z mężem zwróciliśmy głównie uwagę na naprawdę trudne warunki pracy garbarzy. Brodząc boso w ogromnych kadziach, wygniatali stopami surowe skóry. Posada nie do pozazdroszczenia! Dla pracujących tam robotników jest to jednak powód do dumy, a etat jest możliwy jedynie dla członków rodziny zatrudnionych już rzemieślników. Oprócz garbarni w starym Fezie, otoczonym wspaniałymi murami i bramami, kwitną wśród dużej ilości krytych bazarów i krętych uliczek liczne warsztaty, restauracje, targowiska z mięsem, warzywami i owocami, meczety oraz medresy. Różnorodność jest przeogromna! Całkowitym przeciwieństwem tej części miasta jest Ville nouvelle (nowy Fez). Spragnionym zabytków turystom ma jednak sporo do zaoferowania. Na nas największe wrażenie zrobił pałac królewski Dar El-Makhzen oraz olbrzymia brama Bab Al-Jeloud. Ten i tak pełen wrażeń dzień nieprędko miał się dla nas skończyć. Wieczorem czekały na nas kolejne atrakcje w postaci wieczorku fezkiego. Do udziału w nim zachęciła nas przewodniczka, zachwalająca nie tylko serwowaną tam smaczną, tradycyjną kuchnię, ale również przepiękny wystrój restauracji. Suto zastawionym stołom towarzyszył bogaty program artystyczny, a uczestnicy naszej wycieczki mogli zobaczyć nie tylko tańce ludowe lub pokazy magika, ale mieli także sposobność do zaprezentowania własnej interpretacji tańca brzucha. Gwoździem programu była jednak ceremonia zaślubin, w której wraz z mężem wystąpiliśmy jako przyszli małżonkowie. Przebrani w tradycyjne marokańskie stroje, mieliśmy okazję powiedzieć sobie po raz kolejny sakramentalne: „tak”. Szkoda tylko, że zapomnieliśmy o nocy poślubnej…
Przedostatni dzień naszej wycieczki prawie w całości upłynął na podróży przez malownicze góry Atlasu Średniego. Trud przejazdu całkowicie rekompensowały rewelacyjne widoki! Zanim jednak na dobre utknęliśmy w autokarze, zatrzymaliśmy się na godzinę w kurorcie Ifrane. Ta górska wioska, położona niedaleko Meknes, jest miejscem przedziwnym i zupełnie nie przystającym do pozostałej części kraju. Oczom naszym ukazała się mieścina, żywcem przeniesiona z francuskich lub szwajcarskich Alp, i jedynie brak wyciągów oraz obecność słynnych lasów cedrowych przypominały nam o tym, że wciąż znajdujemy się w Afryce.
Przysłowiową wisienką na torcie było zwiedzanie Marrakeszu, który jest zdecydowanie bardziej afrykański, marokański i berberyjski niż pozostałe miasta tego kraju. Miejsce to zrobiło na nas ogromne wrażenie! Nasz podziw dotyczył zarówno wspaniałych zabytków, jak meczet i medresa Ben Jusuf, Pałac Bahia, bogato zdobione Grobowce Sadytów czy meczet Kutubijja, ale również, a może przede wszystkim, odnosił się do Dżemaa el-Fna, najbardziej osobliwego placu w marrakeskiej medinie. Ta największa atrakcja turystyczna miasta tchnie tajemniczością, egzotyką, niezwykłością. W ciągu dnia spokojny i wyludniony, wieczorem zmienia swe oblicze nie do poznania. Nie ma tu rzeczy i osób niepotrzebnych bądź przypadkowych. Zaklinacze węży, połykacze ognia, samozwańczy uzdrawiacze, opowiadacze legend czy treserzy małp nie uchodzą za kuriozum, i wyłącznie turystów szokować mogą marokańscy ‘dentyści’, oferujący usługi wstawiania w szczękę prawdziwych zębów. Brr! Nieco zniechęceni tym ostatnim widokiem, postanowiliśmy zanurzyć się w serpentynach przyległej mediny. Początkowo ochoczo wałęsaliśmy się po zapełnionych sklepikami uliczkach, obserwując codzienność sprzedawców i przeróżnych rzemieślników. W miarę jednak, jak słońce chyliło się ku zachodowi, a na sukach zaczął powoli panować budzący trwogę półmrok, zdecydowaliśmy o opuszczeniu tego labiryntu, uświadamiając sobie, że zwyczajnie tam nie pasujemy i dla tubylców pozostaniemy niczym więcej jak tylko ciekawskimi przyjezdnymi. A ich życie, jak gdyby nigdy nic, z pewnością potoczyło się spokojnie dalej…

Drzewa arganiowe – coż to takiego?
Przyroda w Maroku potrafi zachwycić, a fakt, że pojechaliśmy na wycieczkę w marcu, był nie bez znaczenia. W królestwie Berberów zaczynała się wtedy wiosna. Oznaczało to wprawdzie przelotne burze, ale przede wszystkim niesamowicie zieloną, niespotykaną w naszym klimacie, trawę. Dla kogoś, kto jak my, nie lubi przykrego widoku wypalonego przez słońce krajobrazu, był to istotny atut. Ta pora roku powodowała też, że na porządku dziennym były, pojawiające się o różnych porach dnia, tęcze. Ich wspaniałe barwy urzekały nawet najbardziej niewzruszonych twardzieli. Ponad wszystko zaskoczył nas jednak fakt istnienia, jedynie w Maroku, niejakich drzew arganiowych i pasących się na nich (tak, na nich!) kóz. Podziwialiśmy to zjawisko z zapartym tchem, a kozy, które wbrew wszelkim prawom grawitacji wdrapywały się na te żelazne drzewa, by objeść je z owoców, najwyraźniej nic sobie z naszych zachwytów nie robiły. Nie było to jednak odosobnione dziwactwo! O tej porze roku dały się bowiem zaobserwować istotne różnice klimatyczne, występujące w różnych częściach kraju. I tak, po przylocie przywitał nas na lotnisku w Agadirze ciepły wiosenny wietrzyk, a miłośnicy plażowania spokojnie mogli już rozpocząć sezon na pięknym marokańskim wybrzeżu. Z drugiej strony bywalcy miasteczka Ifrane lepili jeszcze bałwany, a na szczytach gór Atlasu Wysokiego królował śnieg.

Coś na ząb
Nie bez przyczyny Maroko kojarzy się z nieprzebranym bogactwem barw i smaków. Wszędobylska różnorodność kolorów oraz zapachów towarzyszyła także nam. I to na każdym kroku! Począwszy od architektury, poprzez różnego typu targowiska aż po marokańskie rękodzieło. Było to zresztą doznanie niezwykle przyjemne. Choć, jak się okazało, nie dla wszystkich. „W życiu nie wezmę do ust tego paskudztwa!” – taka była reakcja mojego męża na próbę namówienia go do zjedzenia dopiero co wyłowionego z oceanu jeżowca. Do tej pory żałuję, że sama nie skusiłam się na te, oferowane nam przez tubylców na parkingu w Oualidii, morskie żyjątko. Spróbowaliśmy za to, już oboje, ślimaków w przepysznej korzennej zalewie od pewnego straganiarza w Safi. Zwykle jestem bardzo sceptyczna w stosunku do takich kulinarnych specjałów, zwłaszcza z nieznanego źródła, ale powiedziałam sobie – „Raz się żyje”. I była to jedna z lepszych decyzji w moim życiu. Zachęceni tym eksperymentem, nie odmawialiśmy sobie z mężem już żadnych rozkoszy. Nie chodzi tu wprawdzie o degustację najbardziej dziwacznych i wyszukanych potraw, ale zwykłe zadośćuczynienie apetytowi, bez obawy o zatrucie. Na porządku dziennym stało się więc jedzenie w wolnym czasie marokańskich pyszności, typu harira, tadżin czy kebab, w różnych, nawet wątpliwej jakości, barach. I, o dziwo, nic nam nie zaszkodziło. Wynikało to zapewne po części z faktu, że było wtedy stosunkowo chłodno, co skutecznie zniechęciło do wzmożonej aktywności różnorakie bakterie.
Okoliczności, czyli dostępność, skusiły nas też do zakupu takich smakołyków, jak daktyle, świeże owoce czy oliwki, które aż prosiły się o skosztowanie ze wspomnianych straganów. Palce lizać! Obróbka, pakowanie oraz transport, na przykład do Polski, potrafi jednak w znacznym stopniu zepsuć smak, nawet najlepszej jakości, produktu.
Czym byłby jednak ten opis bez wspomnienia o istnieniu cudownego napoju, jakim jest wszechobecna marokańska herbata? Zielona, przesłodka i, obowiązkowo, z listkami świeżej mięty. Pycha!
Jednym słowem, kulinarną część naszej wycieczki zdaliśmy na piątkę, a może nawet na szóstkę?!

Tutaj nachalność nie jest w cenie
Kto choć raz był w Turcji lub Egipcie, wie, co znaczy namolność ich obywateli. Pomna pewnych doświadczeń, zaopatrzyłam się w okulary przeciwsłoneczne oraz chustkę. Obligatoryjne byłoby również posiadanie męża przy boku, co niniejszym uczyniłam. Moje zabiegi okazały się jednak zakrojone na zbyt szeroką skalę, czym byłam naprawdę zdziwiona. Mogliśmy zatem z mężem w spokoju oglądać kartki, targować się dla zabawy o lampy, bez wręcz rozbójniczego wymuszenia ich kupna, lub przebierać bezkarnie w babuszach (skórzane pantofle). Ta nienarzucająca się, a zarazem przyjazna i życzliwa, postawa Marokańczyków była wręcz zaskakująca. Dopiero na suku w Fezie i Marrakeszu doszły do głosu pierwotne instynkty sprzedawców. Ale nawet to nie było zbyt uciążliwe. Jako turystka jestem wdzięczna ludziom, którzy w spokoju pozwolili nam zwiedzać ich uroczy kraj. Dzięki temu mogę się teraz wypowiadać o tym muzułmańskim narodzie ciepło i bez zbędnych emocji.

Wydaje się, że nie bez przyczyny trafiliśmy do Maroka, tego zachwycającego królestwa potomków Berberów. Każde zdarzenie ma przecież jakiś głębszy lub ukryty sens. Dla nas z mężem istotnymi wartościami było bez wątpienia poznanie fascynującego, zróżnicowanego krajobrazowo i kulturowo kraju, oderwanie się od codziennej bieganiny oraz fakt, że tę wspaniałą przygodę mogliśmy przeżyć wspólnie.
Część egzotyki Maroka zabraliśmy niewątpliwie ze sobą. Na zawsze!



Karolina Nowak


Autorka tekstu wraz z mężem byli uczestnikami wycieczki „Maroko – Cesarskie miasta”, która odbyła się w dniach 2-9 marca 2009 roku.

piątek, 20 listopada 2009

RPA - Diamenty Afryki

Wyglądam właśnie przez okno w Żywcu i widzę ciemne chmury zwiastujące burzę. Na dodatek leje jak z cebra i świat za oknem taki szary... Pragnąc umilić i ocieplić sobie ten dzień, sięgam myślami hen daleko do podróży po słonecznej, malowniczej i pełnej tajemnic Afryce Południowej. Jeśli i Państwo chcieliby choć przez chwilkę oderwać się od rutyny życia codziennego, np. zapomnieć o narzekającym szefie czy o nieudanych zakupach, to zapraszam na niezapomnianą podróż w najciekawsze zakątki tej części Afryki. Słowa słowami, wiadomo, że ludzki język jest zbyt ubogi by oddać urok niektórych odwiedzanych miejsc, jednak spróbuję dokonać tego jak mogę najlepiej.
Zaczynamy!
Po około 12-godzinnym locie (z międzylądowaniem w Istambule) witamy słoneczny Kapstadt. Na lotnisku wita nas pilot, który będzie nam towarzyszył do końca naszych dni :) Autokarem udajemy się do hotelu, gdzie szybciutko się odświeżamy po podróży, króciutki odpoczynek bo po co marnować czas (nie spać, zwiedzać!:)), łapiemy oddech i „podbijamy” Waterfront – w tym dniu tylko w celach konsumpcyjnych. Udajemy się na pyszną kolację. Zajadamy się żeberkami w sosie słodko-kwaśnym i duuuuużą ilością miejscowych surówek. Pychota! Kolejny dzień po obfitym śniadanku to rejs stateczkiem z miejscowości Hout Bay na wyspę fok, gdzie podziwiamy z bliskiej odległości stada fok wylegujących się na skałkach, łowiących rybki a co ważne wspaniale pozujących do zdjęć! Po nasyceniu oczu i udanej sesji zdjęciowej wracamy na brzeg, gdzie wita nas grupa muzyczna, której członkowie zapraszają nas do tańca. Tego samego dnia docieramy do jednego z najpiękniejszych punktów naszego programu, a mianowicie na Cape of Good Hope (Przylądek Dobrej Nadziei). Nie straszne nam panujące tam silne wiatry i grasujące na tym terenie pawiany (traktowane w tym kraju jak u nas w Polsce psy czy koty). Wdrapujemy się na sam szczyt, podziwiając po drodze bogatą i urokliwą roślinność a także nieznane nam dotąd gatunki zwierząt występujące na tamtym obszarze, jak np. karłowate zebry. Czasem nie wiemy gdzie podziać wzrok, czy patrzeć na florę i faunę, czy na malownicze widoki rozciągające się z naszej prawej strony. Człowiek by chciał wszystko naraz, tylko jak to ogarnąć :) Dotarliśmy na szczyt. Nasz wzrok przykuwa latarnia morska i „wielowskaz” sygnalizujący nam miejsce w którym się znajdujemy a także ukazujący odległość z Przylądka Dobrej Nadziei do innych miast świata. To właśnie tu na szczycie, gdzie postanęła nasza noga, to tu łączą się dwa oceany: Atlantycki i Indyjski. W czasie wolnym, po zejściu z góry możemy sobie zakupić w sklepiku z pamiątkami kartki dla znajomych i wysłać je właśnie z końca świata! :) Ja tak zrobiłam i załączyłam następujący wierszyk:

Serdecznie pozdrowienia z końca świata,
Tu, z Afryki w środku lata,
Z Czarnego Kontynentu,
Z kraju złota i diamentów,
Z kraju, gdzie mieszkają murzyniątka
I króluje Wielka Piątka!

Po południu tego samego dnia udajemy się do miejscowości Simons Town, która słynie z rezerwatu pingwinów. Wygląda to bardziej jak prywatna strzeżona plaża dla tych stworzeń niż rezerwat :) Z tym miejscem związana jest pewna historia. Dawniej, gdy jeszcze nie było rezerwatu, pingwiny chodziły sobie po ulicach tego miasta jak u nas w Polsce koty. Jednak zdarzało się niestety, że pingwiny padały ofiarą w skutek dużego ruchu samochodowego w tym miejscu. Organizacja zajmująca się ochroną zwierząt postanowiła przewieźć je w bardziej bezpieczne, mało ruchliwe miejsce w pobliżu Portu Elisabeth. Te jednak wszystkie po miesiącu wróciły do Simons Town pokonując odcinek ponad 700km. Wtedy postanowiono zaaranżować dla pingwinków ich prywatną plażę (z dostępem do oceanu rzecz jasna) i otoczyć ją ogrodzeniem. A my przechadzając się po niziutkich drewnianych mostkach obserwujemy z bliska te stworzonka. Widzimy jak wylegują się na słoneczku, łowią pożywienie i szybciutko dreptają swoimi malutkimi nóżkami. Opuszczając rezerwat przechodzimy 300m dalej i widzimy piękną plażę, na której to teraz my możemy zakosztować kąpieli morskiej czy też poszukać muszelek o ciekawych kształtach (a takich tam nie mało!). Po tak intensywnym dniu kierujemy się już w stronę Waterfrontu, gdzie zjemy kolację. Po drodze mijamy jeszcze punkt widokowy na Table Mount (Górę Stołową) (nasz kolejny punkt programu, do którego jeszcze wrócimy). Póki co zatrzymujemy się na tarasie widokowym i robimy sobie sesję zdjęciową z płaską jak stół Górą. Przechodzimy kawałek dalej wzdłuż tarasu i dochodzimy do punktu, z którego rozpościera się panorama na cały Kapstadt. Mamy fantastyczną, niczym nie zaburzoną widoczność. A kto ma lornetkę ten ma szczęście dojrzeć w otchłani nieco więcej. Widzimy ratusz, wieżowce, port, a także stadion w budowie, na którym to w roku 2010 odbędą się Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej. Docieramy na Waterfront, gdzie posilimy się i nabierzemy sił na kolejny dzień. Do kolacji pozostała nam jeszcze niespełna godzinka. Pilot zarządza czas wolny, zaprowadza nas do punktu spotkania, po czym każdy robi to, co mu się żywnie podoba. Jedni idą w międzyczasie zrobić zakupy, drudzy podążają z pilotem na plac noblistów, gdzie ustawia się kolejka chętnych do zdjęcia z pomnikiem samego Nelsona Mandeli! Wracając z placu mamy szczęście spotkać 3 Zulusów z bębnami pod pachą, którzy bardzo chętnie poddają się sesji zdjęciowej, podobnie jak i pewien sztukmistrz, który zaprasza mnie do asystowania mu przy jego wyczynach :) Na koniec dnia jemy zasłużony posiłek. Kolejny dzień z wypiekami na twarzy (a pilot uprzedzał, że słonko tu mocne :) ) udajemy się na wspomnianą wcześniej Górę Stołową. Dostajemy się tam wieloosobową kolejką. Na górze widzimy wspaniałe formacje skalne, bogatą florę, a i dla miłośników fauny znajdzie się coś ciekawego, np. bogate w kolory jaszczurki. Z Góry Stołowej roztacza się piękny widok na ocean, na Kapstadt. Widzimy także wyspę, na której swego czasu był więziony Nelson Mandela. Ostatni raz na tej wyciecze odwiedzamy Waterfront, tym razem w celach relaksacyjnych – wypoczywamy godzinkę na pięknym żaglowcu opalając się i kosztując drinków. Po odpoczynku udajemy się do serca Kapstadtu, na jego rynek. Widzimy ratusz a także Castle of Hope (Zamek)-właściwie budowla ta bardziej przypomina fort, ale przyjęła się nazwa Zamek. Po trawniczku przed zamkiem dreptają długonogie kaczorki :) Po południu jedziemy do miejscowości, w której znajduje się jedna z najsłynniejszych wytwórni wina Durbanville, gdzie z uwagą słuchamy informacji na temat sposobu produkcji i przechowywania wina. Po wprowadzeniu nas w smakowity świat win, pilot proponuje nam degustacje tego trunku. Otrzymujemy listę pełnego wykazu win i próbujemy kilka z nich. Wytrawne najlepsze! Wieczorem udajemy się na smakowitą kolację. I tym sposobem żegnamy się z południową częścią RPA i wsiadamy w samolot, który nas przewozi na północne tereny tego kraju. Lądujemy w Johannesburgu po niespełna 1,5-godzinnym locie. Wsiadamy w autokar i jedziemy w kierunku Kruger Parku podziwiając po drodze malownicze widoki. Zatrzymujemy się by zobaczyć Blyde River Canyon, trzeci pod względem wielkości kanion świata. Opierając się o barierkę, spoglądając w dół, w górę czy przed siebie, jesteśmy świadomi swojej małości a potęgi natury. Otaczają nas zielone wzniesienia, skaliste skarpy, w dole dostrzegamy jeziorko pięknie wkomponowane w krajobraz pagórków. Niektóre wzniesienia przypominają domki murzyńskie, stojące w rządku, jeden obok drugiego. Pogodę mamy piękną a napstrykane zdjęcia przypominają pocztówki! Przejeżdżając kolejne kilkanaście kilometrów znów zatrzymujemy się, by zobaczyć rozległą panoramę, która wydawałoby się jest nieosiągalna dla ludzkiego oka. A jednak! Jesteśmy na tarasie widokowym zwanym „God's window” (Okno Boga), z którego obserwujemy przełęcze doliny, wzniesienia, potoki, bogatą roślinność, wszystko widoczne z jednego punktu. I faktycznie, stojąc na tarasie, opierając się o barierki i patrząc hen daleko możemy sobie wyobrazić jak to jest być królem :) Cudo! Wieczorem docieramy do Parku Krugera. Kruger Park jest najstarszym i największym parkiem narodowym Afryki. Powierzchnia parku wynosi 20 tys. km2. Teren parku w swoje absolutne posiadanie przejęły fauna i flora - busz i rozlegle sawanny, okraszane cieniem rozłożystych akacji. Teren ten jest nieskażony ludzką ręką, człowiek tu nie ingeruje w naturę. Wśród zwierząt obowiązuje tu prawo dziczy. Camp Skukuza to miejsce gdzie zakosztujemy snu w sercu prawdziwej dziczy. Za solidnym ogrodzeniem naszego miejsca zamieszkania (całego campingu) spacerują sobie swobodnie dzikie zwierzęta. Domki w campie są bardzo przytulne, wyposażone w podstawowy sprzęt i dobrze zabezpieczone przed nalotem komarów i innych nieproszonych gości :). Zbudowane są w stylu afrykańskim, pokryte strzechą. Następnego dnia wstajemy raniutko, jemy śniadanko i jedziemy na safari (tym razem jeszcze autokarem). Przejeżdżając przez park spotykamy różne zwierzęta, autokar jedzie wolno, a my szukamy zwierząt. Głośno wykrzyknięte słowo „STOP” to sygnał dla kierowcy, że należy się zatrzymać. Co to może oznaczać? :) Któreś ze zwierząt jest widoczne! Wszyscy przechylają się na tę stronę autokaru, gdzie zwierzak się pojawił i nie szczędzą zdjęć! :) Przechylań jest sporo :) Tego dnia widzimy naprawdę dużo zwierząt, m.in. zebry, antylopy (jest ich najwięcej i nasz pilot je nazwał Mc Donald :)), słonie, żyrafy, bawoły, nosorożce, małpy, gnu, kudu i wiele innych. W rozlewiskach pływają aligatory i hipopotamy (niekoniecznie razem :) ) Największą atrakcją tego dnia i zarazem niesamowitym szczęściem jest król wszystkich zwierząt-lew, który...przechodzi sobie przez jezdnię tuż przed naszym autokarem. Na chwilkę przystaje na środku drogi i zachowuje się jakby czekał na chętnego do zabawy :) Nie widać końca sesji zdjęciowej!! Wracamy do Campingu, mamy czas wolny. Każdy robi co chce, zabronione jest tylko przekraczanie bramy, za którą jak wiemy dzikie zwierzątka zapraszają nas na„obiad” z otwartymi ramionami. Kolejnego dnia pobudka o 5 rano i przejażdżka po Kruger Parku specjalnym wozem z otwartym dachem. Podziwiamy zwierzynę. Z rana drogami Kruger Parku przechadza się najwięcej zwierząt bo to czas by zadbać o pokarm na cały dzień i się napoić. W godzinach przedpołudniowych udajemy się naszym autokarem jadąc wzdłuż granicy z Mozambikiem do rezerwatu Podholes gdzie zobaczymy piękne, fikuśne formacje skalne wyrzeźbione przez miliony lat. Nasz następny przystanek to piękny, piętrzący się na wysokości 150 metrów wodospad Berlin. Wracając po południu do Kruger Parku, grzechem by było nie sfotografować samego założyciela tego parku czyli Paula Krugera- wcześniejszego prezydenta RPA. Wieczorem zasiadamy do kolacji a przez noc ładujemy baterie na kolejny intensywny i pełen wrażeń dzień. Tego dnia bowiem opuszczamy już na stałe „miasto zwierząt” i „podbijamy” samą stolicę RPA -Pretorię. Spacerujemy głównymi ulicami tego miasta, zatrzymując się przy znaczących obiektach, jak np. Union Buildings -budynek władz, otoczony zadbanym i bogatym w kolorowe kwiaty ogrodem, warto również zajrzeć na Church Square (plac kościelny), gdzie o dziwo nie stoi żaden kościół :) Nad tym ryneczkiem góruje pomnik Paula Krugera. Po południu dojeżdżamy do naszego nowego miejsca zakwaterowania, tzw. Lion Lodge. Wieczorem na kolacji w restauracji Carnivore mamy możliwość zakosztować specjałów tego rejonu, poznamy tym samym prawdziwy smak Afryki. Na ogromnym palenisku, na mieczach masajskich piecze się afrykańską dziczyznę. Co zjemy? mięso antylop gnu, kudu, impali czy może mięso strusia, krokodyla albo zebry? a może starczy nam miejsca w brzuszkach by spróbować wszystkiego po trochu? Na pewno mogę polecić mięso z kudu i ze strusia, na krokodylu się zawiodłam :) Dwa kolejne dni to pobyt w mieście nazywanym „afrykańskim Las Vegas”. W skład tego miasta wchodzi szereg luksusowych hoteli, kasyna, ogrody tropikalne, pola golfowe, Dolina Fal, kompleks wodny i wodospady. Główną atrakcję jednak stanowi tu Hotel pięciogwiazdkowy „Palace” zbudowany na styl antyczny, posiadający nawet swój amfiteatr klasyczny i ryneczek ze słoniem autentycznych rozmiarów wykonanym z mosiądzu. Niedaleko Pałacu znajduje się wielkie centrum rozrywkowe, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Atrakcją przy Dolinie Fal jest most, który o pełnych godzinach imituje trzęsienie ziemi (z posągów słoni wydobywa się para a stojąc na moście czujemy drgania). Miasto to zostało wybudowane na kraterze prehistorycznego wulkanu i może się poszczycić faktem, iż już trzykrotnie organizowano tu wybory Miss World. Te dwa dni zapewne każdy z nas wykorzystał do maksimum. Z mapką miasta w ręku wędrujemy od jednej atrakcji do następnej. Drugiego dnia w godzinach wieczornych po całodniowym zwiedzaniu miasta udajemy się na pokaz tańców zuluskich połączonych ze śpiewem. Następnego dnia opuszczamy Sun City i kierujemy się w kierunku Gold Reef City. Po drodze zaglądamy do Monte Casino, miasteczka nieznacznie różniącego się od swojego oryginału. Afrykańskie Monte Casino znajduje się pod dachem, przechodzimy brukowanymi uliczkami, mijamy sklepiki, restauracje, gramy w kasynie. Do miasteczka Gold Reef City dostajemy się przejeżdżając przez Johannesburg. Johannesburg to największe, najprężniej rozwijające się i najbogatsze miasto RPA. Dojeżdżamy do ostatniego punktu naszej wyprawy, jakim jest skansen znajdujący się w sercu złotodajnych wzgórz, które przeszło wiek temu rozsławiły ten pusty i nieżyczliwy ludziom rejon. To tutaj rozpoczęło swoje życie miasto Johannesburg - zasilane złotym pyłem i napływającą ze wszystkich stron świata ludnością. Najsłynniejszą atrakcją miasteczka jest nieczynna już kopalnia złota, której złoża były niegdyś najbogatsze na świecie. Pracownik skansenu prezentuje nam filmik przybliżający historię tej kopalni. Później udajemy się na pokaz wytopu złota, gdzie każdy z nas może dotknąć prawdziwej sztabki jak wiadomo wartej miliony! :) Miejscowy przewodnik pokazuje nam również maszyny, które dawniej służyły do wytopu złota. Przy jednej z tych maszyn stoi mężczyzna, który oferuje wybicie „złotej” monety na pamiątkę za określoną cenę. Obecnie na terenie dawnej kopalni znajduje się również wesołe miasteczko. W czasie wolnym młodsza część turystów korzysta z oferty lunaparku, starsza część turystów odpoczywa w tutejszych restauracyjkach bądź urządza sobie spacer. W tym miejscu kończy się nasza cudowna impreza. Pełni wrażeń i wdzięczni fantastycznemu pilotowi udajemy się na lotnisko, skąd samolot zabierze nas z powrotem do Polski. Gorąco polecam tą imprezę!

Aleksandra Motz









wtorek, 11 sierpnia 2009

TAJLANDIA KAMBODŻA WIETNAM

Dzień 1

Wyjeżdżamy z Biskupca. Mini autobusik ledwo nas mieści, ale dzięki temu jest ciepło. Potem temperatura rośnie bo płyny wysokoenergetyczne promieniują kaloriami. Są i śpiewy (sto lat) bo to imieniny Basi. Wreszcie Okęcie. Nowoczesność i nasze okno na świat. A w restauracji obsługa jak za dawnych pięknych lat 70-tych. Ale oni zostają a my jedziemy do ciepłych okolic .Dobrze im tak. Samolot-1/3 pusty, anektowane są wolne miejsca i mamy jak w sypialnym. A płaciliśmy tylko za siedzące hi hi. Lot trwa 11 godz. Noc i chmury. Nad Indiami widok na ośnieżone szczyty Himalajów. Piękne, łagodne, a jednocześnie wiesz, że mordercze i groźne, zimne. Pozory mylą. Lądujemy w Bangkoku, lotnisko puste-blokada dopiero co się skończyła. Nagle okazuje się że jest rok 2251.Bariera czasu złamana. Przestrzeń też chyba inna. Wymieniamy walutę i dostajemy bhaty. Szybkie wizy i do hotelu autostradą. Temperatura umiarkowana jakieś 28*C. Wzdłuż drogi budowa nadziemnej kolei. Dojazd do hotelu "Palace" i jest jak w pałacu, bo pełno służby. Po rozpakowaniu spacer w okolicy hotelu. Nozdrza chwytają czarujące zapachy Azji (głównie kuchni tajskiej). Aromaty lekko łechcą podniebienie i budzą zaciekawienie smakiem. Widać "trochę" brudu i biedy ale wszyscy są uśmiechnięci. Dziwna filozofia życia, ale może lepsza niż nasza. Panie poszły w stoiska jak konie na Służewcu. Szał. Ilości towarów przekraczają wyobraźnię. Potem kolacja w knajpie. Ceny jak u nas. Zamawiamy to co rozumiemy. Bez ryzyka. Powrót do hotelu i kawa przy basenie-jak w filmie. Są tacy co się kąpią a to już 22godz.

Uwaga: Nie głaskać dzieci po głowie bo to święte miejsce.
Witamy się ukłonem nie podajemy rąk.

Dzień 2

Uwaga: Stopy są nieczyste - obrażają ludzi nie wystawiaj ich do drugiej osoby.

Domki dla duchów są wszędzie – biura, domy, pojazdy. Duchów się nie kusi - bo to powoduje pecha. Żyj z nimi w zgodzie. Lepiej tego nie sprawdzać. Idziemy na targ kwiatowy. Różnorodność barw
i kształtów ogromna, ale ilość nas nie powala. Łazimy ulicami uważając na tuk-tuki, taksówki z pełną klimatyzacją. Jest też nowość-taxi motocyklowe. Pierwsza świątynia WAT PO z leżącym Buddą - 47 m dł i 16 m wys. Potem wchodzimy do kompleksu pałacu królewskiego. Widać bogactwo pałaców, świątyń i stup (a lud z biedy płakał i cieszył się, że król ma dobrze) jak u nas. Oglądamy szmaragdowego Buddę jadelitu, biblioteki, grobowce (stupy). Przepych. Wszyscy się uśmiechają-buddyzm radosny stworzył kraj uśmiechniętych ludzi, którzy bazują na eposie narodowym "ramakienie". Obiad na statku, a potem jazda łodziami po rzece Chao-Praya. Bangkok to Wenecja wschodu. Rzeka i kanały są trochę brudne, ale ludziom tam żyje się radośnie. Przejeżdżamy obok świątyni zwierząt (ale ryby). Potem świątynia z terakoty WAT ARUN (świtu) 86m wys. Kolacja i wieczór w teatrze tańca. Muzyka wprowadza w dziwny stan duszę. Jedzenie prawie tajskie ale pod turystów. W drodze powrotnej większość korzysta z Patpongu - dzielnicy uciech cielesnych. Intelekt tam nie potrzebny. Oprócz uciech były horrory, oszustwa i prawie western. Kult pieniądza zwycięża buddyzm. A oprócz tego mają kult Ramy IX-króla. Wszędzie jego zdjęcia pomniki, flagi. On też kocha naród (grał jazz, budował drogi, szkoły szpitale, i in.) Teraz choruje.

Dzień 3

Jedziemy na targ wodny - 40km od Bangkoku. Po drodze ferma kokosowa - cudeńka z kokosów.
I super niespodzianka – zdjęcia, a po 15 min. masz talerzyk z podobizną i kompletujesz serwis dla potomnych. Na targu jazda po kanałach szybkimi łódkami. Na wodzie jest wszystko: sklepy, jedzenie. Tłum ludzi i łódek. Targujesz się o wszystko. Aż do bólu bo ostateczna cena to tajemnica. Wracając, zajeżdżamy pod najwyższą stupę 120m wys. A potem fabryka jubilerska - szmaragdy i inne cudeńka.
Na zakończenie świątynia marmurowa (w remoncie), styl trochę europejski. Na dziedzińcu dziesiątki wizerunków Buddy. W środku drzewko z darami, czego tam nie było. Powrót do hotelu. Wszędzie salony masażu i masażystki. Prawdziwe. Boks tajski w tv - oprócz rąk używają kolan i nóg. A tłuką się nieźle. Wieczorem wjazd na wieżę 309 m wys. i widok z góry. Ruchome świetlne mrowisko.
Jest ich 13-15 mln, prawie pół Polski.

Dzień 4

Rano pobudka i jazda. Koło 8-ej wizyta w szkole. Budynki, plac apelowy, apel, jednolite stroje. Porządek, czysto. Śpiewają hymny. Miłość do ojczyzny ,króla. Spóźnieni sprzątają. Potem do granicy z Królestwem Kambodży. A tam inny świat. Cofamy się kilkadziesiąt lat. Bagażowi przewożą walizki. Kolejka na przejściu i wreszcie druga strona. Autobus trochę historyczny. A droga bita ale przejezdna (w odbudowie) - 120km jedziemy 5godz. Nowa cywilizacja "Czerwonych Khmerów" niszczyła wszystko. A naród przetrwał. Dwie stacje benzynowe po drodze jak u nas w latach 60tych a reszta to stacje butelkowe. Zaradność ludzi ogromna. Wzrasta liczba rowerów i motorków. Restauracja dla turystów z toaletą fizjologiczną (kucamy) i oryginalną - grzebień na sznurku, polewaczki do spłukiwania. Kwiat lotosu jest wszędzie (każde bajorko i bagno). A oni w tym jeszcze łowią ryby (głód zabił ok 300tys osób). Dojeżdżamy do Siaem Raep. Od roku mają światło w nocy. Miasto nowe i piękne jak u nas albo bardziej. Nocleg w pensjonacie Passagio - Boutiqe Hotel. Widać wpływy kultury francuskiej. Mamy nową walutę riel. Wieczorem smakowanie napojów nad basenem.Temp.32*C, palmy, upały.

Dzień 5

Świątynie, świątynie..... jest ich w okolicy 200. Budowane w latach 800-1450. Mieszkańców było 1,5mln. Ale natura wygrywa. Nawet kamienie płaczą pękając. Handel kwitnie. Dzieci są natarczywe ale nie agresywne. Hasło "one dollar madame" słychać dookoła. Klient to towar, dbają jak mogą, starają się i ciągle uśmiechy. Nawet ryż w polu jest radosny. Można jechać słoniem a zachód słońca bywa piękny. Kolacja w knajpie. Pierwsza ofiara - omdlała najmłodsza gwiazda wycieczki. A potem wieczór nad basenem.

Dzień 6

Jedziemy do pływającej wioski na jeziorze Tonie Sap. Przy drodze restauracje na palach, łowisz
w wodzie ryby i zaraz je zjadasz. Tylko woda znika. A woda to rytm życia. Ze zmianą poziomu wody zmienia się lokalizacja wioski. Obok góra Khmerów, tu się bronili długo. A potem stateczek i jezioro. Ludzie żyją i umierają na wodzie. Dbają o piękno (kwiaty) i wykształcenie (wszędzie telewizja).
Ale uśmiechają się i są szczęśliwi. Ląd ich nie pociąga. Sklep też przypływa. Są stocznie, hodowle
i kościół. Nie chcą się uczyć, nikt ich nie policzył. Przy brzegu stadko dzieci chwyta każdy datek, tu pojawia się agresja ale i uśmiechy. A nasze dzieci mają wszystko i nie cieszą się. Może chore. Nowa świątynia w mieście - hołd pomordowanym, zebrane czaszki z pół śmierci. A potem Świątynia kobiet, odwróconego ciała i inne. Budda to nie bóg, to człowiek. Buddyzm to nie wiara to sposób życia.
W drodze powrotnej muzeum min. Z 11 mln min zostało 3-4mln. Są i polskie miny a jakże. Kolacja w pizzerii. Po cholerę tłuc się tyle kilometrów aby zjeść pizzę.

Dzień 7

Jedziemy do Phnom Penh (Perła wschodu) – 2 mln ludzi. Jest asfalt. Dużo szkół. Uczniowie biało - granatowi. Rowery i skutery. Prądu nie ma ale telewizja króluje, wsie liche. Postój na przekąskę: szarańcza, tarantule, pędraki, duriany i inne frykasy aż ślinka cieknie. Wjazd do stolicy. Mrowie jednośladów, dzięki temu są szczupli i zdrowi. Zwiedzamy Pałac Królewski z salą tronową i srebrną pagodą (Francuzi ukradli 4 tony srebra) - to było po chrześcijańsku. Ale Buddy z kryształami
i diamentami (10 tys diamentów) nie ukradli .Za to dostawili pawilon wystawowy pasujący tam architektonicznie jak pięść do nosa. Potem pomnik Niepodległości z 1953r. (wąż Naga) Świątynia babci Penh na wzgórzu z 1372r. Na koniec -Tuol Sleng- dawna szkoła dla dziewcząt a potem więzienie. Nikt go nie przeżył. Złapano 7 obsługujących. Ludzie ludziom zgotowali ten los. Armia to były dzieci i numery.
Hotel w centrum. Apartament. Obok sklep. Towary jak u nas i jest "polska wyborowa" nawet tańsza niż w Polsce hi hi.

Dzień 8

Jedziemy do Sajgonu (Paryż wschodu), tam jest nawet 12-15% chrześcijan. Najpierw promem przez Mekong. Ciasno ale bezpiecznie. Handel kwitnie. Nie chcą budować mostu. Granica-budynek nawet ładny i ruchome kantory wymiany walut. Kupujemy dongi. U nich zima opatuleni są od stóp do głów.
Po drodze świątynia KAO DAl - zebrali co najlepsze z kilku religii i stworzyli nową. Jest ich 10 mln na świecie.

Kto pcha świat na przód, ci co szukają nowego, czy ci co trwają w zastanym.
Ale jest cukierkowo i kolorowo.

Mijamy plantacje kauczuku - wypiera je syntetyczny. Potem jedziemy do Cu Ch i -200km podziemnych tuneli. Wietnamczycy stworzyli tam podziemne państwo. Było wszystko: szpitale kuchnie, pracownie i malutkie tuneliki. A kolos amerykański nie dał im rady. I wreszcie Sajgon, obecnie Ho HI Minh – S mln ludzi i tyleż skuterków. Morze skuterków, są jak szarańcza. Chary. Świateł niewiele a jeżdżą w uporządkowanym chaosie. Tylko buddyści tak potrafią. Miasto rozświetlone i wreszcie "Chancery Hotel". Apartament tylko problem ze światłem. A wieczorem handel na targu. Kupno koszulek, zegarków i piwo w ulicznej knajpie z zapachami kuchennymi.
Wizyta w sklepie wąskim jak kicha - słynne 4 metry fasady. Potem kolacja w hotelu i to też była kicha.

Dzień 9

Zwiedzanie Sajgonu - architektura francuska. Ratusz i opera a obok restauracja szpiegów. Poczta główna a obok katedra Notre Dame (cegła z Marsylii, witraże z Chartres). Niektórzy noszą ciężary wietnamskie, waży to sporo i spróbuj z tym iść. Jednak oni są sprytni i robotni. Potem kolorowa chińska pagoda. Kadzidła ofiarne pod sufitem, przy datkach budzimy bóstwo gongiem. Musi cię zauważyć. Kolejna świątynia taoistyczna - malutka ale pełna uroku. Akurat trwają modły. Kadzidła i muzyka i śpiew. Daje to niesamowity nastrój aż do zauroczenia. W tym coś jest. Oddech innego świata. Rzeczywistość ucieka. Dusza ulatuje. A obok w nawie głaszczemy kolana bogiń płodności. To dlatego oni tak się mnożą. Lunch nad rzeką Sajgon - dekoracje zimowe: bałwanki, palmy ,bombki, świeczki. Potem fabryka laki - warunki pracy jak w XIXw. a efekt piękne wyroby. Prości ludzie tworzą piękno uchwycone w chwilę. Jest w tym urok i delikatność Azji .A także trud i pot. Kontrasty, kontrasty. Ale i tak się uśmiechają. Przelatujemy do Hajfongu - północ kraju. Miasto smutne, ciemne jak wymarłe ale 20 lat temu było mocno zburzone. Hotel ładnie udekorowany bo dla turystów.
Piwo w barku. Zimno +1O*C.

Dzień 10

Wyjazd do zatoki Ha Long-z 1600 wyspami. Wizyta w Niebiańskiej Grocie - orgia kształtów i światła.
Czy natura tworzy doskonalsze formy niż człowiek? Tylko jej trzeba więcej czasu bo ona nie przemija. A i tak swego dokona. Wyspy są wszędzie - różnej wielkości i kształtów. Na statku handel perłami. Siła pieniądza wygrywa z siłami natury. Potem jazda do Hanoi - 3,5mln mieszkańców. Stajemy przy jeziorze Hoan Kiem, a następnie szaleńcza jazda rikszą w tłoku i tumulcie. Jeździmy starym miastem, uliczkami cechów. Po rikszach teatrzyk wodnych kukiełek. Wreszcie kolacja w kiszkowatej restauracji z kelnerką hau-hau, miau-miau. Próby jedzenia pałeczkami. Nocleg w hotelu Golden Key. Miasto wymiera - po 23ej nie wolno im bywać w lokalach. Tylko turyści mogą. Ot i socjalizm!!!


Dzień 11

Zimno +12*C. Oni w kurtkach opatuleni. Mauzoleum Ho Hi Minha - szczyt architektury socjalistycznej. Potem rezydencja w pałacu gubernatora francuskiego i wiejski domek, w którym wolał być, bo to był prosty człowiek i kochał ludzi. Wszędzie flagi rewolucji. Znajomy widok. Najstarsza pagoda na jednym palu z 1049r. Na koniec świątynia literatury z 1070r. dawny uniwersytet konfucjański.
Żółwie mądrości - głaszczemy ich głowy tylko czy to coś da. Inna kultura i spojrzenie na świat. My wyłaziliśmy z lasu a oni już się kształcili. Szybko na lotnisko, lot do Bangkoku i jedziemy do Pattayi-Hotel Sea Breeze. Degustacja napojów przy basenie hotelowym.

Dzień 12

Jedziemy motorówką na wyspę aby plażować i kąpać się w słońcu. Rzucało nieźle. A na plaży handel donosicielski, kupisz wszystko. Obiad i kot w chłodziarce. Żywy. Wieczorem łażenie po Pattayi Kolejny szał zakupów. Feria świateł bo nasze święta blisko. Zwiedziliśmy marinę tylko po co? Powrót do hotelu tuk-tukiem. Spotykamy Polaka rezydenta. Film się urywa.

Dzień 13

Odpoczywamy , temp ok. 40*C, szukamy cienia. Na plaży leżak przy leżaku i sklepy obnośne. Wieczorem dalszy ciąg zakupów. Wizyta w dzielnicy uciech - wszędzie to samo. Ale ulice tętnią życiem. Turyści, naganiacze i stada małych piękności. Wieczorem pakowanie, żeby zabrać wszystko a i tak coś zostało.

Dzień 14

Bangkok i odlot. Samolot w części pusty.
Warszawa - śnieg i zimno a jeszcze 11 godzin temu......
Nie widać dekoracji świątecznych a nasze święta blisko.
I ludzie jakoś się nie uśmiechają. Który świat jest inny?
No i wróciliśmy do 2008 roku. O całe 550 lat wstecz.

piątek, 15 maja 2009

Tajemnice piramid Majów - Meksyk, Gwatemala, Honduras

Majowie to najwięksi budowniczowie piramid na świecie. Gdy starożytni Egipcjanie zbudowali ich ponad 100 to Majowie ponad 1000. Pierwotnie świat nauki uznawał że piramidy miały wyłącznie zastosowanie sakralne ale w wyniku badań archeologicznych okazało się, że były także grobowcami wielkich władców. Być może spełniały także inne funkcje ale jak dotąd jest to jeszcze jedna z nie odkrytych tajemnic ich twórców. W czasach swojej świetności malowane na czerwono, co symbolizowało krew i słońce odradzające się z każdym nowo nastającym dniem. Dzisiaj jasne albo poszarzałe, nagryzione zębem czasu, nieograniczonym apetytem dżungli.
Moją wędrówkę po tym magicznym świecie zacząłem od Chichen Iza. Po przekroczeniu współczesnych bram miasta, gdzie oczywiście znajdują się kasy biletowe nastąpił krótki marsz, który doprowadził nas do stóp jednej z piramid poświęconych Kukulkanowi, bogowi przychylnemu ludziom, symbolizującego dostatek i urodzaj. To był pierwszy kontakt z budowlami Majów, uwertura przed finałem, który rozegrał się na głównym placu miasta. Kiedy wreszcie tam dotarliśmy, stanęliśmy przed jedną z najbardziej okazałych piramid świata Majów, Piramidą Kukulkana, zwaną także El Castilio /czyli zamek/. Podstawę piramidy stanowi kwadrat o boku 55,5 m. Wysokość 24 m a kąt pochylenia ramp ze stopniami 45˚. Piramida ta jest szczególnego rodzaju kalendarzem majańskim.
Z każdej strony na jej szczyt prowadzi 91 stopni czyli w sumie 364, dających wraz z górną platformą liczbę 365, a więc liczbę dni w kalendarzu haab. Piramida składa się z 9 kwadratowych platform ułożonych jedna na drugiej, na których 4 bokach centralnie zbudowano rampy ze schodami. Pomiędzy ścianami ramp znajduje się 18 boków platform stykających się pod kątem prostym. Liczba 18 odpowiada liczbie miesięcy kalendarza majańskiego. Na bokach platform zawartych pomiędzy rampami można dostrzec w sumie 52 wgłębienia, co jest równe liczbie długości Koła Kalendarzowego, czyli okresu w latach, po upływie którego pojawia się taka sama kombinacja dnia świętego kalendarza tzolk’in i miesiąca kalendarza haab. Budowlę usytuowano w taki sposób, że podczas wiosennego i jesiennego zrównania dnia z nocą pierwsze promienie słońca powoli przesuwają po schodach, co wywołuje wrażenie, że Kukulkan, którego głowę wyrzeźbiono na szczycie piramidy a ogon u podstawy, pełznie do swej świątyni. Niestety tego zjawiska nie dane mi było obejrzeć. Nie można było także wdrapać się stromymi schodami na szczyt piramidy, gdyż już od kilku lat ta atrakcja jest niedostępna dla turystów.
Kolejnym miejscem, które odwiedzamy jest Uxmal. Stromą piramidę w najstarszym z dotąd odkrytych ośrodków kultowych Majów, zbudowano – z nieznanych powodów – na podstawie w kształcie precyzyjnie wykreślonej elipsy. Piramida nazywana jest Piramidą Czarnoksiężnika a Indianie nazywali ja Domem Karła. Obydwie te nazwy wywodzą się z legendy Majów z Jukatanu. Dawno, dawno temu w Uxmal mieszkała bezdzietna staruszka. Pewnego dnia znalazła jajko z którego wykluło się dziecko. Staruszka poczuła się szczęśliwa i dbała o nie jak o własne. Kiedy chłopiec skończył rok, przestał rosnąć, lecz ona się tym nie zmartwiła, gdyż była pewna, że przyszłości chłopczyk zostanie wielkim władcą. Po paru latach zmusiła go aby udał się do domu władcy i zaproponował mu współzawodnictwo. Po kilku próbach, z których karzeł wychodził zwycięsko, władca oburzony tym, że karzeł śmie się z nim równać postawił mu nowe zadanie. W ciągu jednej nocy ma wznieść budowlę wyższą niż wszystkie inne w okolicy pod groźbą śmierci jeżeli nie wykona zadania. Chłopiec był przerażony, ale przybrana matka go pocieszała a nazajutrz obudził się na szczycie piramidy, która odtąd nazywana jest Domem Karła. Władca zaproponował ostatnia próbę – pojedynek toczony palmowymi łodygami aż do ostatecznego zwycięstwa. Staruszka umieściła na głowie karła kukurydziany placek i przekonywała aby się nie lękał. Gdy władca uderzył chłopca kij pękł nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Wtedy karzeł rozbił mu czaszkę jednym uderzeniem po czym uroczyście został ogłoszony zwycięzcą i władcą Uxmal. Jedna z Uxmalskich piramid została częściowo zrekonstruowana. Wdrapuję się na jej szczyt wąskimi i ostro pochylonymi stopniami może dzięki temu będę bliższy uchylenia choćby rąbka tajemnic jej budowniczych.
Podróżujemy w głąb Jukatanu. Zanurzamy się w najprawdziwszą dżunglę. Docieramy do miejsc, gdzie jeszcze kilka lat temu trzeba było organizować ryzykowne wyprawy trwające kilka dni.
Bonampak, niepozorne ruiny głęboko ukryte w lesie deszczowym. Budowniczowie piramidy wykorzystali ukształtowanie terenu dzięki czemu mogli ją wznieść dużo mniejszym nakładem pracy. Prawdopodobnie piramida i całe miasto pozostałyby zapomniane jak wiele jemu podobnych, pochłoniętych przez dżunglę gdyby nie malowidła ścienne odkryte w jednej z jego niewielkich świątyń. Murale z Bonampak co po indiańsku znaczy „malowane mury” są najznamienitsze jakie pozostały do naszych czasów w całym świecie Majów.
Po Bonampak kolej na Yaxchilan, które jest dostępne jedynie od strony granicznej rzeki Rio Usumacinto. Prawie godzinna podróż pomiędzy Meksykiem i Gwatemalą do ruin miasta zaszytego w sercu dżungli. Największe wrażenie robi na mnie świątynia oznaczona jako struktura nr 33. Wieńczy ona szczyt naturalnej piramidy, której stopnie wykonano na ostro pochylonym zboczu zaś z dołu wygląda jak ruiny potężnego zamczyska o niezliczonej liczbie komnat. Sama świątynia oczarowuje wspaniałymi reliefami przedstawiającymi sceny życia władców Yaxchilanu umieszczonymi w nadprożach. Do widoku piramid jakie znajdują się na akropolu zdążyliśmy już przywyknąć…
Kolejny obiekt, który zwiedzamy to Palenque, uważane za jedno z najpiękniejszych miast Majów. Miasto pełne tajemnic, zwłaszcza że dżungla skrywa dotąd około 3000 nie odkopanych obiektów, z których wiele dorównuje a nawet przewyższa wielkością słynną piramidę nazywaną Świątynią Inskrypcji z grobem władcy Palenque K’inich Hannab Pakala. Zwolennicy teorii odwiedzin Ziemi przez kosmitów, zapewne pamiętają słynną hipotezę Deanikena, który uważał że Pakal był astronautą a relief na płycie grobowej przedstawiał start statku kosmicznego. Natomiast naukowa interpretacja reliefu twierdzi że Pakal został na nim pokazany jako człowiek i władca w centrum kosmosu. Jego ciało spoczywa na szkieletowym maszkaronie symbolizującym zejście do krainy śmierci. Z jednej strony niczym król słońce zstępował do podziemnego świata, aby odrodzić się ponownie. Z drugiej strony personifikował boga Kukulkana, który zgodnie z mitem stworzenia świata powrócił do życia wyłaniając się z pękniętej skorupy żółwia. Płaskorzeźby na płycie grobowca przedstawiają symbole trzech poziomów majańskiego kosmosu i czterech stron świata. Piramida przykrywająca grobowiec Pakala ma na wzór podziemnego świata dziewięć poziomów. Niestety, grobowiec Pakala jest niedostępny dla turystów. Pozostaje co najwyżej zakup pamiątki z rysunkiem reliefu a wybór jest ogromny.
W sąsiedztwie Świątyni Inskrypcji znajduje się kompleks trzech piramid nazywany Grupą Krzyża, wzniesiony przez syna Pakala, K”inich Kan Balama II. Tworzą one replikę trzech kamiennych tronów ustawionych w dniu stworzenia świata. Posiadają schody skierowane na wspólny plac i bogato zdobione zwieńczenia dachów. Na górnych platformach wzniesiono świątynie. Trzy świątynie Grupy Krzyża symbolizują miejsca narodzin bogów z tzw. Triady Palenque. Największa z trzech budowli – Świątynia Krzyża poświęcona jest bogu I. Sąsiednia Świątynia Liściastego Krzyża poświęcona jest bogu II związanemu z władzą królewską. Ostatnia ze świątyń, Świątynia Słońca poświęcona jest bogu III.
Skracając czas i przestrzeń przenosimy się do Hondurasu aby zwiedzić Copan. Copan jest jednym z nielicznych ośrodków Majów, w którym archeologom udało się odkryć budowle z wcześniejszych okresów. Majowie bowiem mieli zwyczaj wznoszenia budowli jednych na drugich. W Copan nagromadziło się niezwykłe bogactwo steli i pozostałości śladów piśmiennictwa Majów.
Copan było jednym z największych miast Majów. Według rożnych szacunków mogło je zamieszkiwać nawet około 200000 osób. Najcenniejszą pamiątką z okresu jego świetności są Schody Hieroglifów, stanowiące wejście na teren wielohektarowego centralnego kompleksu piramid, tarasów i świątyń z pięcioma wielkimi dziedzińcami Akropolis. Zbudowane zostały z 63 stopni o wysokości 45 cm i 16,0 m szerokości, na których wyryto 2500 znaków hieroglificznych (część schodów zapadła się w XIX w. i współcześnie są odtwarzane). Jest to najdłuższy zabytek piśmiennictwa Majów i zarazem najbardziej znany zabytek Copán. Tak wielka ilość znaków zgromadzonych w jednym miejscu przyczynia się do wydzierania z mroków dziejów niedostępnych tajemnic Majów.
Powracamy do Gwatemali i jedziemy do Tikalu znajdującego się w głębi deszczowego lasu.
Wędrujemy zielonymi tunelami przy ogłuszających wrzaskach wyjców. Docieramy w końcu na główny plac Tikalu, miejsce publicznych zgromadzeń i ceremonii, otoczone od wschodu i zachodu schodkowymi piramidami, czterdziestopięciometrową Piramidą I, zwieńczoną Świątynią Jaguara, kryjącą grób wodza Jasawa Chana Kawiila i Piramidą II, ze Świątynią Masek u szczytu. Od północy i południa twierdzami – akropolami Centralnym i Północnym, gdzie zlokalizowano świątynie i pałace a także stele i miejsca pochówków dla klas wyższych indiańskiego społeczeństwa. W Tikalu mamy sposobność zobaczyć najwyższą z piramid majańskich, Piramidę IV o wysokości 64,6 metra, zbudowaną prawdopodobnie w 720 roku, zwieńczoną Świątynią Dwugłowego Smoka.
Wreszcie można się wdrapać na szczyty piramid. Nie po ich stromych schodach, choć przy mniejszych piramidach i taka możliwość istnieje ale po specjalnie wykonanych schodach i drabinach.
Z tych wysokości czubki piramid wyłaniają się z dżungli jak zagubione okręty na bezmiernym zielonym oceanie. Wędrówka po świecie Majów dobiega końca. Ostatnie miejsce na trasie to Tulum.
Obraz schyłku dawnej świetności – kurcząca się przestrzeń, skromne budowle brak rozmachu. Takie jest właśnie Tulum. Górująca nad nim świątynia Kukulkana w niewielkim stopniu przypomina piramidę i jest jakby ostatnim tchnieniem jakim wydała cywilizacja Majów.

Wycieczka MGH/11/05
„Tajemnice Ameryki Łacińskiej”
Marek Malinowski

wtorek, 5 maja 2009

Relacja z wycieczki „Wenezuela – karaibska księżniczka Ameryki” 7-18.02.2009 r.

Dzień 1. Wczesna pobudka, po godz. 5-tej rano trzeba być już na Okęciu. Wylatujemy z niewielkim opóźnieniem ok. 7.20, a o 9.30 wysiadamy z samolotu na lotnisku de Gaulle’a w Paryżu. Kontrola paszportowa, kontrola bezpieczeństwa, swoje oczywiście trzeba odstać i pakujemy się do następnego samolotu, który zabiera nas już bezpośrednio do Caracas. Po ponad 9-godz. locie lądujemy w stolicy Wenezueli, jest 15.15 miejscowego czasu. Kolejna odprawa, trwa to trochę, ich tempo pracy przyprawia o szczękościsk, ale cóż, ... sami tego chcieliśmy. Jeszcze chwila stresu, ale walizki wyjeżdżają na taśmie, więc już nic złego nas chyba nie spotka. Jedziemy do hotelu, tego dnia nie ma już nic w planie oprócz kolacji, wszyscy chcą odpocząć po podróży. Hotel podobno najlepszy w mieście, wg lokalnej kategorii 5 gwiazdek, ale jakby to odnieść do naszych warunków to taki wczesny Gierek. Ale przecież nie przyjechaliśmy po to, aby siedzieć w hotelu.

Dzień 2. Ten dzień przeznaczony jest na zwiedzanie Caracas. Podobno nic szczególnego, podobno rozczarowuje jak każda stolica w Ameryce Południowej, ale to jednak stolica, więc zobaczyć wypada. Odwiedzamy więc plac Bolivara, dom Bolivara, muzeum Bolivara, oglądamy obrazy z Bolivarem, pomniki Bolivara, skarpetki Bolivara, dziurawą wannę
Bolivara, na koniec wszyscy prawie wymiotują Bolivarem, ale to przecież jeden z twórców niepodległej Wenezueli, więc trzeba to jakoś zdzierżyć. Odwiedzamy parlament Wenezueli, panteon, gdzie pochowani są wielcy Wenezuelczycy, oczywiście z Simonem Bolivarem na czele. Potem wjeżdżamy kolejką linową na górę, z której widać panoramę miasta. Teraz dopiero widać, jak pięknie, na wzgórzach położone jest Caracas. Jedziemy jeszcze do małego, kolonialnego, bardzo urokliwego miasteczka 15 km od stolicy, tam krótka przerwa i wracamy na kolację i nocleg do naszego hotelu, gdzie ponoć sam prezydent Hugo Chavez imprezki dla swoich gości urządza. Czujemy się wyjątkowo zaszczyceni...
Dzień 3. Pobudka o 4.30. Dostajemy śniadanie, kawę i paczkę z jedzeniem na drogę i jedziemy na lotnisko, żeby zdążyć na samolot do Puerto Ordaz. Wiekowy McDonell Douglas DC-9 nie wygląda najgorzej, w dodatku ochrzcili go "Juan Pablo II" i w tym cała nadzieja, że doleci w całości. Okazuje się całkiem wygodny, załoga sympatyczna, więc lecimy. Po starcie ukazuje się nam przepiękna panorama Caracas, a chwilę potem dostojne góry Cordillera Costa wchodzące prawie do samego morza. Samolot wznosi się i skręca na południe. Po 50 min. lotu lądujemy w Puerto Ordaz, dalej jedziemy już autobusem jedyną drogą prowadzącą na południe, wyasfaltowaną dopiero w latach 90-tych. Jeden pas w jedną stronę, jeden w drugą, to cała arteria komunikacyjna biegnąca przez pół Wenezueli. Po drodze widzimy mityczne El Dorado, krainę złota, gdzie jeszcze do dziś można spotkać tych, którzy stoją godzinami w rzece z sitem, licząc na odmianę swojego losu. Zwiedzamy też fragment kopalni złota w El Callao. Prawie cały dzień w podróży, ponad 1000 km za nami, kiedy wieczorem docieramy do Kamoiran, leżącego na terenie parku Canaima i Gran Sabany: krainy gór stołowych tepuy, wodospadów, parków narodowych. Tam przewidziany jest nocleg w ośrodku prowadzonym przez Indian. W domkach, które ochrzciliśmy jako "reksiowe budki", warunki są spartańskie, ale właściwie wszystko co trzeba, to było, poza tym nic innego i tak tam nie ma w okolicy, więc nikt nie narzeka. Indianie karmią dość smacznie, więc tym bardziej wszyscy zadowoleni.
Dzień 4. Kolejny dzień jest bardzo relaksujący. Opuszczamy Kamoiran i jedziemy dalej na południe. Zatrzymujemy się przy najbardziej urokliwych wodospadach, jest czas na kąpiel, naturalne hydromasaże, opalanie, po prostu cudowny wypoczynek. Największe wrażenie robi niezbyt może wysoki, bo jakieś 70m, ale bardzo pięknie położony wodospad Kama Meru i jaspisowy potok o pomarańczowym dnie. Jaspis to skała o takim właśnie kolorze. Po drodze jeszcze punkty widokowe na góry stołowe, najpiękniejsze z nich: Yuruani, Monte Roraima i Kukenan. Zostaje nam trochę czasu, więc wjeżdżamy do Brazylii na małe zakupy, mała miejscowość La Linea to właściwie jedna ulica, trochę sklepów i straganów. Wracamy do Wenezueli i nocujemy w całkiem przyjemnym hotelu w Santa Elena de Uairen tuż przy granicy.
Dzień 5. Tego dnia czeka nas jedna z największych atrakcji tej wycieczki. Opuszczamy Santa Elena i kierujemy się w drogę powrotną na północ, tą samą oczywiście, jedyną drogą, którą przemierzaliśmy przez ostatnie 2 dni. Po ok. 2.5 godz. docieramy do małego lotniska, to właściwie tylko pas startowy i malutki plac postojowy dla samolotów. Tam wsiadamy do awionetek. Mam szczęście, że posadzili mnie obok pilota, dla właściwego wyważenia samolotu podobno... Obok mnie siada sympatyczny wenezuelski pilot, który angielski zna mniej więcej w takim stopniu jak ja hiszpański, czyli dość mizernym. Ale jak się wkrótce okaże, huk w środku jest taki, że żadna rozmowa nie wchodzi w grę. A więc lecimy znów:)) Lecimy nad Gran Sabaną, nad górami stołowymi, nad dżunglą, obserwujemy rzeki wijące się pośród dżungli. Jest trochę chmur, przeszkadzają nieco w podziwianiu widoków, ale też nie jest najgorzej. Po upływie ok. pół godziny znudzony dotychczas pilot zaczyna wytężać swą uwagę, spogląda to za okno, to na GPS-a, manipuluje przy instrumentach, lecimy przez chmurę, nie bardzo widać cokolwiek, aż nagle... wylatujemy z chmury i naszym oczom ukazuje się Diabelski Kanion, pilot pokazuje coś ręką, patrzymy w tamtym kierunku i... jest!!! Najwyższy wodospad świata Salto Angel jest przed nami! Widok zapiera dech w piersiach, przelatujemy obok niego, potem robimy zwrot w kanionie i znów go widzimy, tylko po drugiej stronie. Płynie rzeka, napotyka na ścianę, woda leci w dół prawie 1000 m, potem rzeka płynie dalej. Tak prosto to napisać, ale ten widok na pewno pozostanie nam przed oczami do końca życia. Wylatujemy z kanionu, pilot uśmiecha się i podnosi kciuk do góry, wszyscy robimy to samo w jego kierunku :)) Po kilkunastu minutach lądujemy na terenie Parku Canaima, tutaj czekają nas dalsze atrakcje. Rozbieramy się do kąpielówek, wsiadamy do indiańskiego canu i płyniemy podziwiać kolejne wodospady. Przed jednym z nich zatrzymujemy się. Sympatyczna "mieszana Indianka" prowadzi nas na góręwodospadu, potem schodzimy w dół i przechodzimy pod wodospadem, z drugiej strony ściany wody. Wychodzimy oczywiście kompletnie mokrzy, ale przeżycie to wspaniałe. Wracamy do łódki, płyniemy na obiadek. Po krótkim odpoczynku, podziwianiu widoczków, kwiatów, papug wsiadamy do naszych awionetek i kontynuujemy lot do Puerto Ordaz. Po drodze lecimy nad ogromnym jeziorem Guri, to sztuczny zbiornik zaporowy na rzece Caroni. Bezpiecznie lądujemy w Puerto Ordaz, tam kolacja i nocleg w zjawiskowym hotelu, w którym większość pokoi ma okna wychodzące na... korytarz. Nie tylko okna pokoi, łazienek również. Ot, Wenezuela. Na szczęście okna mają zasłonki ...
Dzień 6. Opuszczamy nasz zjawiskowy hotel i jedziemy do przystani. Wsiadamy do motorówek i płyniemy do miejsca, gdzie rzeka Caroni wpada do Orinoko. Wody tych rzek się mieszają na odcinku ok. 12 km i widać, jakby dwie rzeki płynęły w jednym korycie. Widać to dobrze, bo Caroni ma ciemną wodę ze względu na dużą zawartość teiny, substancji, która jestteż w herbacie. Mimo tego koloru to bardzo czyste rzeki. Następnie podpływamy pod wodospad La Llovizna, który spadając tworzy mgiełkę wody, wpływamy w tą mgiełkę i po chwili wszyscy jesteśmy mokrzy jak po ulewnym deszczu :) Wodospad nie jest duży, ale bardzo urokliwy. W drodze powrotnej do przystani zatrzymujemy się jeszcze na małej plaży, tam chwila na kąpiel w rzece Caroni. Docieramy do przystani, przebieramy sięi jedziemy autobusem w kierunku delty Orinoko. Docieramy do miejscowościBoca de Uracoa. Zabieramy z autobusu tylko podręczne rzeczy, to, co będzie potrzebne na jeden nocleg i pakujemy się do motorówek. Przed nami godzinna, szalona jazda motorówkami po kanałach delty, wreszcie docieramy do miejsca, które nazywa się Mis Palafitos. Tam będziemy spać. Miejsce to niezwykłe. Drewniane domki na palach, drewniane podesty, pod spodem chlupie woda. Wokół małpki, papugi, tukany, żółwie, po prostucudnie, jak w bajce:)) Jemy obiad, przebieramy się w długie spodnie, koszule z długimi rękawami, ubieramy kalosze, oblewamy się litrami środków przeciw komarom, wsiadamy do motorówek i płyniemy do miejsca, skąd rozpoczniemy krótki spacer po dżungli. Grzęźniemy w błocie, komary latają wokół nas, jest duszno, jeszcze te nasze długie ubrania... Idącyprzed nami chłopak toruje drogę maczetą. Robimy krótki postój, Indianinścina palmito, rozłupuje korę i kosztujemy miejscowego przysmaku: rdzenia palmy palmito. Jest smaczny, smakuje trochę jak młodziutkiorzech włoski. Po półgodzinnym spacerze opuszczamy dżunglę, wsiadamy do naszych łódek i rozpoczynamy wycieczkę po kanałach delty. Tym razem płyniemy wolno, obserwując co ciekawsze rośliny, np. kakao wodne. Maprześliczny, pachnący kwiat, poza tym jego świeże owoce smakują całkiemnieźle. Obserwujemy ptaki: papugi, tukany, kormorany, czaple, czasem słychać wycie wyjca. Zatrzymujemy się tuż przy skraju dżungli, każdy dostaje do ręki prymitywną wędkę z kija bambusowego z kawałkiem żyłki i topornym haczykiem, zakładamy na niego po kawałku kurczaka i próbujemy łowić piranie. I udaje się, złowiliśmy kilka sztuk, niektóre całkiempokaźne jak na piranie!!! Oczywiście najwięcej łowią nasi przewodnicy Indianie, dwa sympatyczne chłopaki. Płyniemy następnie do wioski indiańskiej, to plemię Guarao zamieszkuje te tereny. Wizyta ma charakter typowo handlowy, kupujemy jakieś wisiorki, naszyjniki, bransoletki, cóż... o gustach się nie dyskutuje. Jedno jest pewne: to rzeczyoryginalne i niepowtarzalne wykonane z nasion różnych roślin, te kilka boliwarów zostawionych tam nas nie zuboży, a dla tych ludzi to na pewno spory zastrzyk finansowy. Zapada zmierzch. Ponownie wsiadamy do motorówek, płyniemy na środek jednego z kanałów delty i tam nasi przewodnicy zatrzymują motorówki jedna przy drugiej. Otwierają termos, wyjmują butelkę rumu, każdemu nalewają do plastikowego kubka, do tegotrochę coli... to drugi taki magiczny moment na tej wyprawie, kiedy dech zapiera w piersiach. Zachodzące słońce, delta Orinoko i my na środku... Robi się ciemno, więc wracamy do naszych domków na palach. Śpimy, a od czasu do czasu budzi nas chlupot wody, a rano małpy goniące po dachach z liści palmowych.
Dzień 7. Po śniadaniu opuszczamy ośrodek i i wyruszamy w drogę powrotnąmotorówkami do przystani w Boca de Uracoa. Znów godzina szalonej jazdy, która sama w sobie też jest dużą atrakcją. Już z daleka dostrzegamy naszego Pana Samochodzika i autokar dziwacznej marki Encava. Wsiadamy i jedziemy dalej na północ w kierunku Caripe, które stanowi nasz dzisiejszy cel. Jest tam jaskinia, będąca rezerwatem tłuszczaków.To takie ptaki, trochę większe od gołębia o całkiem sympatycznym wyglądzie, wydają jednak trochę przeraźliwy wrzask. Nie widzą one, a orientują się na zasadzie echolokacji, podobnie jak nietoperze. Z tym,że nietoperze działają w zakresie ultradźwięków, a te ptaszyska wzakresie dźwięków słyszalnych. Wchodzimy ok. 470 m w głąb tej jaskini, sceneria jak z Hitchcoca, jeszcze ten wrzask tłuszczaków! Nie wszyscy zdecydowali się iść do końca i zawrócili do wyjścia. Przemierzamy trasę, którą jako pierwszy pokonał odkrywca tej jaskini Alexander von Humboldt. Odwiedzamy jeszcze plantację kawy, której największą atrakcją jest możliwość skosztowania... mandarynek i pomarańczy prosto z drzewa:)) Nocujemy whotelu w Caripe, jest ładnie położony, z widokiem na góry, ale to odkrywamy dopiero następnego dnia, bo docieramy tam już po zmroku.
Dzień 8. Kontynuujemy naszą podróż na północ w kierunku wybrzeża. Docieramy tam koło południa, podziwiając po drodze piękny górzysty krajobraz. Z jednej strony łańcuch górski Cordillera Costa, z drugiej Morze Karaibskie. Dojeżdżamy do plaży Colorada, tam wsiadamy na łódki i rozpoczynamy wycieczkę po parku Mochima. To piękne wysepki, turkusowe morze, czas na kąpiel, nawet przez chwilę towarzyszyła nam para delfinów! Po obiedzie przebieramy się i jedziemy do Puerto La Cruz. Tam żegnamy naszego Pana Samochodzika, wsiadamy na prom i płyniemy na Margaritę. Rejs trwa prawie 3 godz., potem jeszczeprzejazd busami do hotelu Portofino, docieramy tam ok. 20.30. Teraz nadchodzi czas na odpoczynek.
Dzień 9. Ten dzień minął na plażowaniu i korzystaniu z atrakcji hotelu. Wyspa jest ładna, trochę górzysta, plaże niewielkie, ale bardzo urocze, porośnięte palmami, morze ma piękny seledynowy kolor. Są dość wysokie fale, ale przy brzegu jest płytko, to można się na tych falach popluskać.
Dzień 10. W tym dniu była wycieczka po wyspie dla chętnych. Przy moim lekkim ADHD dzień nicnierobienia to dość dużo, więc postanowiłem się wybrać. Rano przed hotelem czeka na nas Toyota Landcruiser, rocznik Bóg raczy wiedzieć który, niektórzy twierdzą, że może pamiętać jeszcze czasy Bolivara ... W każdym razie wsiadamy na to zjawisko i jakoś, o dziwo, jedziemy. Odwiedzamy stolicę wyspy La Asuncion, dawny fort obronny, z którego roztacza się ładny widok na wyspę. Dalej udajemy się do ośrodka kultu, El Valle z sanktuarium Maryjnym, to duchowa stolica wyspy. Docieramy w końcu do największej atrakcji tego dnia: las namorzynowy. Wsiadamy do łódek i płyniemy po tym lesie: jest piękny, kanały bardzo wąskie, korony drzew zamykają się nad naszymi głowami. Rosnące na wodzie drzewa tworzą wyspy, tunele, łódka powoli krąży między nimi. Potem czas na obiadek, kąpiel na plaży i ruszamy w drogę powrotną do hotelu.
Dzień 11. Nasza wycieczka dobiega końca. Jemy śniadanie, jedziemy nalotnisko w Porlamar, skąd wysłużony DC-9 linii Aserca zabiera nas do Caracas. Na lotnisku niekończące się odprawy, kontrole (Air France otwiera check-in 5 godz. przed odlotem). Jeszcze ostatnie zakupy w strefie wolnocłowej i już widzimy, jak Airbus A340 linii Air France zParyża ląduje, ten sam zabierze nas w drogę powrotną. Boarding zaczynasię zgodnie z planem, ale ponieważ tutaj nic gładko pójść nie może, więc jeszcze kontrola antynarkotykowa dosłownie w rękawie prowadzącym do samolotu. Boarding trwał chyba z 1,5 godz.! Gdy już wszyscy są na pokładzie, to okazuje się, że dzielna załoga nie może doliczyć się pasażerów. W końcu opuszczamy stand i odlatujemy z ponad godzinnymopóźnieniem.
Dzień 12. Paryż wita nas mżawką i zimnem, brrr... Pogoda typowa dla jesieni, a nie zimy. Przez to opóźnienie mamy teraz mało czasu na przesiadkę. Na szczęście przy wyjściu z samolotu czeka na nas dziewczyna z Air France i wołając "Varsovia, Varsovia" zbiera naszą grupę i na skróty prowadzi przez kontrolę paszportową. Szybkie zwiedzanie lotniskaw Paryżu, kolejna kontrola bezpieczeństwa, ufff... udało się, zdążyliśmy.Lądujemy w Warszawie w południe, tym razem w typowo już zimowym krajobrazie. Tak oto nasza wyprawa dobiegła końca.
Grupa była 18-osobowa, mieliśmy świetną pilotkę Monikę, bardzo dużo wiedziała na temat Wenezueli, potrafiła wszystko załatwić, znakomicie orientowała się w miejscowych realiach. Okazała się osobą bardzo odpowiedzialną, zaradną, zorganizowaną,a to ważne cechy pilota w tak obcym dla nas - Europejczyków świecie. Przez cały czas towarzyszył namwłaściciel miejscowej agencji turystycznej imieniem Fabian. Bardzo miłyczłowiek, można z nim było normalnie pogadać i miał jeszcze jedną ważną zaletę: wymieniał nam dolary na boliwary po kursie korzystniejszym niż oficjalny mówiąc oględnie, dzięki czemu udało się nie zbankrutować;)) Niektórzy nadali mu ksywkę Kantorek :)) Temperatura były tak do 30 st., z tym, że jest dość duża wilgotność, trochę chmur, wnocy i rano często padała mżawka lub deszczyk, mimo, że byliśmy tam w porze suchej. Najlepiej tam jechać, gdy u nas jest zima, bo wtedy właśnie jest pora sucha, pora deszczowa trwa od kwietnia do listopada i wtedy tam jest naprawdę dużo opadów.Ogólnie wycieczka niezwykle udana, dość intensywna, a więc i trochę męcząca,ale zobaczyć można naprawdę dużo. Myślę, że wszystko to, co Wenezuela manajlepszego zobaczyliśmy. Przemierzyliśmy po samej Wenezueli grubo ponad3000 km, przywozimy trochę pamiątek, zdjęć, ale przede wszystkim to, co z tego zostanie w naszych głowach. Tego nie zniszczy czas, tego nikt nie zabierze.
Bogdan Gąsior