wtorek, 19 sierpnia 2008

...na spotkanie Tarzana...


Ze snu wyrwał mnie budzik, dzwoniąc natrętnie głośno. Ledwo przyłożyłam do poduszki głowę, już trzeba wstawać. Na zegarku była 5 rano. No tak, w Polsce to środek nocy. Gorąca kawa parzy usta, śniadanie zjem gdzieś po drodze.
Wychodzę na zewnątrz...słońce już wzeszło i robi się upalnie. Za moment przyjedzie Szon i wyprawa w głąb dżungli stanie się rzeczywistością.
Chwilę potem jedziemy pickupem, pustą asfaltową drogą w kierunku gór widocznych na horyzoncie. Kończą się pola uprawne i nieliczne wiejskie zabudowania. Szon podaje mi niewielkie zawiniątko. Zjedź coś, mówi z uśmiechem. Pyszne sajgonki i chrupiące banany w cieście, trochę ananasa...królewskie śniadanie. Tacy są Tajowie, gościnni, uprzejmi. On wiedział, że nie jadłam. Podzielił się ze mną swoim śniadaniem. Niesamowity kraj...
Po około godzinnej jeździe Szon zatrzymuje samochód na jakimś podjeździe koło niskich zabudowań. Dymu pełno, wokół unosi się słodkawy zapach. A wszystko to wśród mnóstwa palm kokosowych. Ogromne piece, w których płonący ogień potęguje upał i olbrzymie misy pełne gorącego syropu, mieszanego ręcznie przy pomocy wielkich spiralnych mieszadeł, to normalny widok w takiej malutkiej fabryce. Tutaj w hali bez ścian, pod dachem z kokosowych liści, produkuje się smakołyk – cukier kokosowy.
-To kokosowa manufaktura - mówi Szon Tutaj wszystko, co daje palma kokosowa, jest ręcznie przerabiane. Bo palma kokosowa to majątek. U nas się powiada, że ...kto ma jedno drzewo z głodu nie zginie, kto ma wiele palm, jest bogaczem...
Palma kokosowa w starohinduskim języku to kalpa vriksha, co w tłumaczeniu oznacza drzewo, które zaspokaja wszystkie potrzeby życia.
I rzeczywiście. Pnie palmy kokosowej są materiałem budulcowym i stolarskim. Liście doskonale nadają się do krycia dachów domów tropikalnych. Młode listowie jest spożywane jako jarzyna. Sok, który po nacięciu młodych kwiatostanów obficie wycieka, zawiera cukier. Z soku tego produkuje się syrop i cukrowe słodkości, a sfermentowany daje wino kokosowe, z którego po destylacji otrzymuje się arak. Kwiatostany podobne do ogromnej białawej wiechy są tak ciężkie, że kiedy chciałam go dokładnie obejrzeć musiałam trzymać taki kwiatuszek w obu rękach. Najwięcej zastosowań znalazły tzw. orzechy kokosowe. Olbrzymia pestka tego owocu otoczona jest grubą warstwą materiału włóknistego, z którego wyrabia się liny, kosze, plecionki, wycieraczki, sandały, kapelusze. Gruba łupina pestki służy do wyrobu misek i trwałych naczyń, różnych ozdobnych rzeczy i...biustonoszy. Tak, tak biustonoszy. Podobno dziewczęta na Rarotonga (wyspa w Archipelagu Cooka) wykonują i noszą śliczne biustonosze ze skorup orzechów kokosowych.
Bardzo cennym surowcem jest biała substancja wyściełająca wnętrze pestkowca. To kopra, z której po wysuszeniu wytłacza się olej i tłuszcz kokosowy. Dojrzewające owoce zawierają mleko - białawy, płyn, niezwykle bogaty w cukry i zawierający mnóstwo witamin oraz hormonów roślinnych.
Szon podaje mi schłodzony zielony owoc kokosu z naciętą skorupą do której wkłada rurkę.
- pij mówi, to jest wspaniale orzeźwiające.
Jakie to niesamowite, nie coca cola, nie woda mineralna, tylko mleko kokosowe gasi wspaniale pragnienie w dżungli.
Po nie zbyt długim odpoczynku w zakładzie kokosowym ruszamy dalej. Po chwili skręcamy w bok od drogi asfaltowej. Teraz rozumiem dlaczego samochód ma te wielkie terenowe koła.
Droga piaszczysto-gliniasta. Pył za nami okrywa wszystko żółto-czerwonawą zasłoną. Przed nami tylko zieleń, drzewa, palmy, jakieś pnącza. Tak, tutaj już dżungla bierze wszystko w swoje posiadanie. Nienasycona, zielona, bujna, rozpasana, groźna. Samochód trzęsie niemiłosiernie. Szon uśmiecha się tajemniczo. Za zakrętem jakby nagle została uniesiona zielona zasłona. Przed nami łąka, polana, no w każdym razie wolna przestrzeń. Samochód staje na moment.
- Patrz...pokazuje ręką przed siebie tajski przewodnik.
Zaniemówiłam z wrażenia. To dziki słoń zbliża się do smakowitego krzewu. Szybko nastawiam aparat. Jest! Wprawdzie królewski zwierz właził już do swojej spiżarni, i tylko olbrzymi zad udało mi się sfotografować, ale Szon pociesza...zobaczysz ich jeszcze mnóstwo.
Wśród zieleni dostrzegam zabudowania, samochód zatrzymuje się na dużym placu. No teraz zaczyna się prawdziwa przygoda. Szon idzie załatwić wierzchowca, a ja...tam gdzie słychać, hałas, trąbienie, pokrzykiwania. Kupuję wiązkę małych bananów i trzcinę cukrową. No teraz mam słoniowe smakołyki i mogę z bliska popatrzeć na te olbrzymie zwierzęta. Tutaj we wsi, przysposabia się słonie do pracy w dżungli, pielęgnuje się młode i te bardzo stare. Opiekunowie dbają o swoich podopiecznych. Mówi się o nich, że słoń i kornak...to taka para małżeńska, taka, co to na śmierć i życie.
Oglądam jak dwa słonie, zgodnie przesuwają ogromne pnie palmy na budowę domu. Dalej mały słonik, któremu widać bardzo gorąco, trzymając wąż ogrodniczy w pysku, sięga trąbą nabiera wody i ...robi sobie prysznic. Ale sprytny. Tak się zapatrzyłam na słoniowe dziecko, że kiedy ktoś mnie szarpnął za ramię, nie odwróciłam nawet głowy i dalej stałam zaśmiewając się. A słonik zerkał szelmowsko na mnie. Następne szarpnięcie. Odwróciłam się zniecierpliwiona i zamarłam. To była trąba słonia. - Daj mu banany...krzyknął Szon nadbiegając. I tak to słoń, który zresztą potem okazał się być naszym wierzchowcem, upomniał się sam o zapłatę.
Jak ja wejdę na tego kolosa?...spojrzałam do góry. Słoń na grzbiecie miał umocowany rodzaj dwuosobowej kanapy, coś na kształt krzesełka górskiego wyciągu. Nawet zamknięcie, chroniące przed wypadnięciem, było takie samo. Okazało się, że to nie było wcale trudne. Drewniany pomost, na który dostałam się po schodkach umożliwił bardzo wygodne wejście na szarego kolosa, łypiącego okiem w kierunki wiązki trzciny cukrowej, trzymanej w ręce.
Karawana kilku słoni, kołysząc się z boku na bok powoli ruszyła wąską ścieżką nad brzegiem rzeki. Spoglądałam na burą wodę z góry z lekką obawą. Słoń zaczął powoli schodzić ze stromej skarpy na brzeg i po chwili jego ogromne stopy zanurzyły się w wodzie. Majestatyczny zwierz nic sobie nie robiąc z głębokości, przechodził w bród rzekę, żeby po drugiej stronie zagłębić się w niezmierzoną dżunglę. Słonie szły spokojnie jeden za drugim, nie zwracały zupełnie uwagi na odgłosy wokół. A dżungla śpiewała, mruczała, szeptała. Mnóstwo kolorowych ptaków, fruwało wśród zieleni głośno krzycząc. Może protestowały przeciw stadu słoni depczących ich włości. Z boku kilka małp kołysało się na lianach. Cudowne kwiaty, purpurowe, żółte, pomarańczowe, znane i nie znane były wspaniałym kolorowym akcentem wśród kipiącej zieleni. Wśród drzew znowu zamajaczyła rzeka. Widać było tratwy bambusowe płynące w dół rzeki. Na drugim brzegu słoń podchodził do wodopoju. Zwykły widok, ale mnie się wydawał tak niesamowity i tak nierzeczywisty, iż miałam wrażenie, że zaraz za drzew wyjdzie Tarzan ze swoją przyjaciółką panterą Bagheerą.
I jak zwykle, wszystko, co piękne szybko się kończy... czas upłynął niepostrzeżenie. Słonie wracały na zasłużony odpoczynek do swoich zagród. Podeszłam do słonia i już bez obawy podałam mu pęk trzciny cukrowej. Wielka trąba delikatnie zagarnęła smakołyk i wiązka niemałych w końcu rozmiarów, zniknęła w pysku. Patrzyłam z bliska w oczy słonia, a on trąbą lekko dotknął mojego ramienia jakby w podzięce za przysmak. Takich chwil się nigdy nie zapomina. Spotkanie z takim zwierzęciem oko w oko, chociaż oswojonym, ale jednak, bądź co bądź dzikim, jest ogromnym przeżyciem.
Czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Widok kąpiących się w rzece słoni i zabaw tych olbrzymich zwierząt ze sobą i z ukochanymi poganiaczami.
Kiedy tak patrzyłam na te wodne igraszki, wierzyć się nie chciało, że tam na dole w rzece bawią się kilkutonowe zwierzaki.