piątek, 10 października 2008

Turcja – smak Orientu


Któż nie chciałby zasmakować orientalnej przygody, zobaczyć antycznych pozostałości po czasach pełnych krwawych bitew, przeżyć niezwykłe spotkanie z mitologią?
Ja zawsze o tym marzyłam, podobnie jak o tym, by spróbować jak pachną korzenne przyprawy na targu w Stambule, odetchnąć modlitewną atmosferą muzułmańskich meczetów, zobaczyć na własne oczy księżycową Kapadocję i bawełniane terasy Pamukkale.
Tak, więc zwabił mnie „Smak Orientu” na niezapomnianą podróż po pełnej tajemnic i kontrastów Turcji.


Orientalną wyprawę rozpoczynam w Antalyi. Lądujemy w nocy o 2 w nocy, a kiedy około 4 rano wreszcie wskakuję do łóżka, by zdrzemnąć się na chwilę przed dalszą podróżą, z pobliskiego minaretu rozlega się donośne nawoływanie muezina. Witaj Turcjo!

Pamiętając o zasadzie: ”Kto rano wstaje … ten najwięcej zobaczy” zrywam się trzy godziny później i łykając w pośpiechu hotelowe śniadanie ruszam na mały rekonesans po okolicy. Hotel jest świetnie położony w hotelowej dzielnicy Lara, tuż przy biegnącej wzdłuż brzegu promenadzie. Część dzielnicy rozciąga się wzdłuż szerokiej plaży, a tam gdzie brzeg jest urwisty, ciągnie się pas zieleni z pięknymi fontannami, malowniczymi mostkami, skałkami i ozdobami parkowymi. [01] Uprawianie porannego joggingu w takim otoczeniu sprawia na pewno dużą przyjemność mieszkańcom Antalyi.

Sycąc oczy widokiem szmaragdowego morza, soczystej zieleni i pokrytych różowym kwieciem oleandrowych krzewów, wędruję wzdłuż wybrzeża nie wypuszczając aparatu fotograficznego z dłoni. W wielu miejscach poszarpane skały niemal pionowo schodzą do morza, a w świetle poranka przybierają fantastyczne kształty. W takiej scenerii nie przeszkadza mi nawet widok samolotów przelatujących co kilka minut ponad palmami.

Po kilkunastominutowym spacerze dochodzę do miejsca, gdzie do morza uchodzi podziemna rzeka Duden Cayi. Spadając z wysokości 20 m tworzy ona przepiękny wodospad (Asagi Duden Selalesi). Kilka fotografii i już muszę wracać do hotelu, z którego zaraz wyruszymy autokarem w głąb Turcji, przez Konyę do Kapadocji.
Od tak dawna marzyłam by zobaczyć tą bajeczną krainę, że gdy dowiaduję się o możliwości zobaczenia jej z lotu ptaka, to pomimo, iż nie jest to tania rozrywka (150 Euro), postanawiam „zaszaleć”.
Następnego dnia zrywam się o 4 rano, by oczekiwać w przejmującym chłodzie na przygotowanie balonów do lotu. Wraz z gromadą zapaleńców popijam kawę, nie mogąc doczekać się na start. Balony gotowe, więc w pośpiechu zajmujemy miejsca w gondolach, by zdążyć na widowisko, w którym wstające słońce ślizgając się po skałach promieniami przegania mrok. Wznosimy się balonem na wysokość 400 m, słońce rozświetla horyzont. Rozpoczyna się teatr światła i cienia. Skały różowieją, a wkrótce potem odkrywają przed nami całą gamę żółtych, beżowych i brązowo-szarych odcieni. Kolorowe czasze balonów ożywiają krajobraz, a widoki zapierają dech w piersiach. Choć skały tufowe to miękki materiał, jednak tutaj pojęcie miękkości jest względne. Lądowanie awaryjne w tym rejonie na pewno nie byłoby miękkie i raczej trudno byłoby go przeżyć, lepiej więc skoncentrować się na podziwianiu widoków. Nie jest to łatwe, gdy obsługa balonu próbuje popisać się swoimi umiejętnościami i nurkuje pomiędzy skalnymi wydmami, tuż nad poszarpanymi i zaostrzonymi czubkami skał.
Słońce oświetla wyższe partie skalne i powoli odkrywa przed nami coraz większe bogactwo form. Trzeba przyznać, że natura wykazała się w Kapadocji dużą fantazją. Moim oczom ukazują się wyłaniające się z ciemności skalne wydmy i doliny z pofałdowanymi ścianami z miękkiego popiołu wulkanicznego, bajkowe kominy i kopuły, niesamowite tufowe stożki przypominające domy lub zamki dla karłów, a nawet stację kosmiczną - wystarczy uruchomić wyobraźnię.
Aparat fotograficzny i kamera pracują na zmianę. Kolejne zdjęcie robię przy podniesionej nieco adrenalinie. W pewnym momencie balon znajdujący się pod nami podnosi się zbyt wysoko i grozi nam zahaczenie o jego czaszę, co prawdopodobnie zakończyłoby się jej uszkodzeniem... Obsługa naszego wehikułu beztrosko zadaje pytanie, czy jest ktoś chętny by zmniejszyć obciążenie balonu, aby szybko można było się wznieść i uniknąć kolizji, ale chętnych brak. Na szczęście do zderzenia nie dochodzi, więc można wrócić do kontemplowania widoków. Wysokie skały z wykutymi w nich licznymi pomieszczeniami wyglądają imponująco. To takie prototypy drapaczy chmur.
Lot kończy się precyzyjnym lądowaniem wśród krzewów winorośli, na przyczepie półciężarówki. Przez chwilę zachodzi ryzyko, że wylądujemy na rozłożonych i suszących się na płachcie winogronach, z których zrobi się sok zamiast rodzynek. Na szczęście doświadczona obsługa, oraz brak wiatru, ratują sytuację. Sukces zostaje oblany szampanem, po którym (oczywiście w szampańskim nastroju) można wyruszyć na bliższe spotkanie z cudami Kapadocji w Skansenie „Goreme", który jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.

Skansen zachwyca mnie na każdym kroku. Z zapartym tchem oglądam skupisko wykutych w skałach bizantyjskich kościołów, kaplic i klasztorów. Urządzano tu kaplice, cele, refektarze, a w czasach najazdów, czy prześladowań religijnych podziemne miasta służyły za schronienie miejscowej ludności i napływającym uciekinierom. Na ścianach niektórych kościołów, dzięki niewielkiej ilości światła docierającej do wnętrza, zachowały się żywe kolory malowideł.

Goreme ze wszystkich stron otoczone jest przepięknymi dolinami. Jedziemy zobaczyć te najpiękniejsze: Dolinę Wyobraźni, Dolinę Miłości (Zemi) oraz Dolinę Devrent zwaną Doliną Mnichów lub Doliną Baśniowych Kominów. Grzybki tufowe można zwiedzić od środka. Skalne pomieszczenia posiadają doskonałe właściwości izolacyjne, dlatego posiedzieć wewnątrz w upalny dzień to czysta przyjemność, z której skwapliwie korzystam.
Dzień się kończy i niestety czas się pożegnać z Kapadocją. Rzucam ostatnie spojrzenie na skalne olbrzymy i na białe skały wulkaniczne imitujące piaszczyste wydmy. Wraz z zachodzącym słońcem magiczne domy i doliny robią się coraz bardziej tajemnicze, a baśniowy krajobraz stworzony przez naturę i człowieka odciska się głęboko w mojej pamięci, pozostawiając wyjątkowe wspomnienia.

Wczesnym rankiem opuszczamy baśniową Kapadocję i udajemy się w kierunku Ankary robiąc po drodze postój przy słonym jeziorze Tuz. Po okresie letnim jego powierzchnia i głębokość drastycznie się zmniejsza, więc we wrześniu zamiast tafli wody jak okiem sięgnąć rozciąga się solna pustynia. Spacerując po tak nietypowym podłożu spotykam wałęsające się psy. Ciekawe skąd biorą wodę do picia, bo przecież nie z jeziora!
Składamy krótką wizytę w stolicy, by zwiedzić położone na szczycie niewielkiego wzgórza mauzoleum Atatürka, tureckiego polityka i wojskowego, który w 1922 roku stanął na czele ruchu nacjonalistycznego i obalił sułtanat. Wejście na teren mauzoleum jest pilnie strzeżone. Nie wolno wnosić ze sobą żadnego bagażu, więc zabieram tylko aparat fotograficzny. Ogromny dziedziniec otacza kolumnada i sale muzealne z licznymi pamiątkami i przedmiotami osobistymi prezydenta. Mamy szczęście, ponieważ właśnie rozpoczyna się zmiana warty. Głośne kroki marszowe szerokim echem rozlegają się na dziedzińcu mauzoleum. Jeszcze głośniej wykrzykiwane są żołnierskie komendy. Z boku wygląda to, jakby wściekli oficerowie przeklinali na czym świat stoi.
Ruszamy dalej. Przed nami Istambuł, wyjątkowa mieszanka Orientu i Zachodu, miasto dwóch kontynentów będące przez wieki jednym z najważniejszych ośrodków cywilizowanego świata. Pierwsze zetknięcie z Istambułem, to oczywiście widok meczetu, Obok, ogromna kolejka ludzi w różnym wieku. Zaintrygowana dyskretnie się im przyglądam. Stoją tu starsi i młodsi, spokojnie konwersując, a inni, znużeni (zapewne długim wyczekiwaniem), posiadali gdzie się dało. Zagadnięty turecki pilot wyjaśnia mi, że zaczął się Ramadan, czyli miesięczny okres, w którym każdy dorosły muzułmanin pości od świtu do zachodu słońca. Tłum ludzi czeka na zachód słońca i na darmową kolację. Co ciekawe, nie są to ludzie wyglądający na potrzebujących. Są wśród nich osoby całkiem dobrze ubrane, niektóre w firmowych ciuchach. Na moje pytanie, dlaczego oni tu stoją, otrzymałam odpowiedź, że... z ciekawości co dostaną. No cóż, co kraj to obyczaj.
Kierując się intensywnym zapachem przypraw docieram do Stambulskiego Wielkiego Bazaru, zwanego też Krytym Bazarem. Przy takim skupisku, około 4,5 tys. sklepików, restauracji, warsztatów, meczetów, banków i tym podobnych instytucji, każdy nasz hipermarket wygląda jak prowincjonalny sklepik. Ogromny targ, to plątanina uliczek i placyków wypełniona hałaśliwym tłumem sprzedawców, tubylców i turystów. W takich okolicznościach nie trudno stracić nie tylko głowę, ale i torbę, czy portfel. Na straganach króluje towar kiepskiej jakości, podróbki dla turystów, nierzadko sprowadzane z Chin. Rodzime są tu chyba tylko przyprawy, słodycze i setki talizmanów z „okiem Proroka”, wszechobecnym tureckim talizmanem, który zawieszany w autobusach, w samochodach, noszony w formie biżuterii (zarówno przez kobiety jak i przez mężczyzn), wmurowywany w chodnik, w ściany domostw lub sklepów, ma ochraniać od złych mocy i strzec przed nieszczęściem. Z ulgą wydostaję się na jedną z handlowych uliczek. Dla mnie ciekawsze od zakupów są obserwacje mieszkańców Istambułu, sprzedawców i targujących się miejscowych. Oni przychodzą tu głównie na Targ Korzenny i po słodkości: chałwę i lukum – niewielkie, lekko gumowate, bardzo słodkie kwadraciki, o wielu smakach i dodatkach. Takimi słodyczami są podejmowani w Turcji goście, więc zapas lukum powinien obowiązkowo znajdować się w każdym domu. Już pierwszego dnia wycieczki miałam okazję skosztować tego przysmaku poczęstowana przez tureckiego pilota naszej grupy.
Po targowej sobocie czas na turecką niedzielę. Najpierw program obowiązkowy, czyli zwiedzanie najsłynniejszych zabytków Istambułu. Zaczynamy od wyróżniającego się niezwykłą harmonią i elegancją Błękitnego Meczetu, zbudowanego w latach 1603-1617 przez sułtana Ahmeda I. Zdejmuję obuwie, okrywam się zabraną na tą okazję chustą i wchodzę do środka. Imponujące rozmiarami wnętrze świątyni emanuje ciszą i spokojem. Podłogę w meczecie wyścieła miękki czerwony dywan. Nad salą modlitewną wznosi się imponująca kopuła i 4 półkopuły ozdobione arabeskami. Klęczące postacie modlących się wyznawców islamu wprowadzają atmosferę skupienia i medytacji.
Po drugiej stronie niewielkiego parku położona jest świątynia Hagia Sofia, przed którą ustawiam się w kolejce wraz z innymi pragnącymi wejść do środka. Czekając można się tu zaopatrzyć w tureckie precle lub spróbować pieczonych kasztanów. Co prawda "najlepsze kasztany są na placu Pigalle", ale i w Istambule smakują nieźle... W końcu, kiedy udaje mi się wejść do wnętrza, przeżywam duże rozczarowanie. Spacerując w tłumie rozgadanych turystów tęsknię za ciszą i skupieniem z Błękitnego Meczetu, a samo wnętrze świątyni, choć imponujące, sprawia wrażenie bardzo zaniedbanego.
Z ulgą wracam do parku pomiędzy meczetami, gdzie mogę poddać się dyskretnej obserwacji kontrastujących ze sobą strojów mieszkańców Istambułu. W kolorowym tłumie ubranych w chusty Turczynek, gdzie niegdzie widać tradycyjną czerń i stroje z odsłoniętym jedynie oczami, ale żywe kolory ubrań zdecydowanie przeważają, szczególnie w świąteczne dni. Wśród parkowych alejek kręci się sprzedawca herbaty z charakterystycznym lśniącym, srebrnym zbiornikiem na plecach. Podobno przeciętny Turek pije nawet do 15 filiżanek tego napoju dziennie. Najchętniej pijana jest, znakomicie gasząca pragnienie, herbata jabłkowa. Mnie ona też bardzo smakuje.
Koniec przerwy, ruszam dalej do pałacu Topkapi Sarayi, a później na rejs po cieśninie Bosfor. Na pokładzie niewielkiego statku, przeznaczonego tylko dla naszej grupy, wyruszam podziwiać brzegi cieśniny między przewieszonymi nad turkusowo-błękitną tonią wody Mostem Bosforskim i Mostem Mehmeda Zdobywcy, każdym o ponad kilometrowej długości. Zarówno europejski, jak i azjatycki brzeg cieśniny zachwycają przepięknymi meczetami i reprezentacyjnymi budynkami. Roztaczające się widoki nasuwają mi skojarzenie z rejsem w Paryżu po Sekwanie. Nie przypuszczałam, ze brzegi Bosforu mogą być tak interesujące. Tuż pod powierzchnią morza widać jasne plamy. To olbrzymie meduzy unoszą się leniwie na wodzie. Wzdłuż brzegu stoją liczni wędkarze. Podobno wody cieśniny obfitują w ryby, więc satysfakcja z połowu, nawet w gęstym tłumie, gwarantowana.
Na zakończenie wizyty w Istambule, jako że jestem łasuchem, postanawiam spróbować miejscowych słodyczy. Po krótkiej wędrówce znajduję niewielką lodziarnię i oryginalnego sprzedawcę, który rozśmiesza mnie sztuczkami, jakie wyczynia przy nakładaniu zimnego przysmaku. Mógłby z powodzeniem występować w cyrku i nieźle na tym zarobić. Same lody są bardzo słodkie i konsystencją przypominają trochę gumę do żucia, ale dają się zjeść.
Następnego dnia nasz autokar rusza w kierunku Troi i Pergamonu. Chociaż niewiele ocalało ze starożytnej potęgi tych miast ja, oczami wyobraźni, widzę wspaniałość tych miejsc, niemal słyszę szczęk oręża i odgłosy dramatycznej wojny o piękną Helenę Trojańską. Przed wejściem na teren wykopalisk stoi współczesna replika trojańskiego konia. Różni się sporo od mojego wyobrażenia na ten temat, ale ulegam pokusie uwiecznienia się na jego tle.
Kolejny świt zastaje mnie w drodze do Efezu - najlepiej zachowanego antycznego miasta we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego, jednej z największych atrakcji turystycznych Turcji. Zafascynowana spaceruję pośród starożytnych ruin. Wspaniale zachowana fasada Biblioteki Celsusa robi na mnie zdecydowanie największe wrażenie. W czasach rzymskich Efez szczycił się pozycją pierwszej i największej metropolii w Azji. Ku mojemu zaskoczeniu okazuje się, że Rzymian w Efezie można spotkać i dzisiaj. Kiedy zwiedzam ruiny starożytnego teatru w pobliżu rozlegają się głosy trąb. Zaintrygowana ruszam w stronę, z której dobiega ich dźwięk i moim oczom ukazuje się rzymski patrol zmierzający na miejsce, gdzie ku uciesze gawiedzi rozgrywają się walki gladiatorów i pokazy połykania ognia oraz innych kuglarskich sztuczek. W sezonie organizowany jest tu "Live Show" - przedstawienie prezentujące scenki z życia w antycznym mieście.
Ostatni punkt programu tego dnia to Pamukkale. Już z bardzo daleka widzę wspaniałe, lśniąco białe wapienne formacje trawertynowe, odcinające się wyraźnie na tle górskiego zbocza. Nazwa Pamukkale oznacza Bawełniany Zamek ("pamuk" to po turecku bawełna, "kale" - zamek). Mnie jednak te niesamowite, jakby zmrożone białe kaskady i trawertynowe ściany, skojarzyły się z fantastycznym lodowcem, o tyle przyjemniejszym od prawdziwego, że kontakt z nim, nawet gołą stopą, nie grozi odmrożeniem. Podziwiam terasy (bardzo uważając by nie stracić równowagi, co nie jest łatwe przy jednoczesnym wykonywaniu licznych zdjęć i pilnowaniu by w kadr nie wszedł żaden z licznych turystów) i powoli przesuwam się wzdłuż szlaku, kontemplując ten cud natury. Niestety, brakuje czasu by sprawdzić uzdrawiającą moc wody termalnej i zażyć kąpieli w pobliskim Basenie Kleopatry. Na pocieszenie w drodze powrotnej do autokaru wstępuję na teren ruin starożytnego Hierapolis, ze wspaniałym teatrem Hadriana i Septymiusza Sewera.
Zatoczywszy potężne koło po ziemi tureckiej wracam znużona, ale bardzo zadowolona do Antalyi. Następnego dnia wykorzystuję jeszcze pozostały czas na zwiedzenie historycznego centrum tego śródziemnorskiego kurortu i na krótki rejs wzdłuż wybrzeża. Siedząc już na pokładzie samolotu, unoszącego mnie do domu, jeszcze raz ogarniam wzrokiem fascynujący półwysep azjatycki i wiem już na pewno, że jeszcze tu wrócę z Rainbow Tours.

Agnieszka (pesteczka123)

wtorek, 19 sierpnia 2008

...na spotkanie Tarzana...


Ze snu wyrwał mnie budzik, dzwoniąc natrętnie głośno. Ledwo przyłożyłam do poduszki głowę, już trzeba wstawać. Na zegarku była 5 rano. No tak, w Polsce to środek nocy. Gorąca kawa parzy usta, śniadanie zjem gdzieś po drodze.
Wychodzę na zewnątrz...słońce już wzeszło i robi się upalnie. Za moment przyjedzie Szon i wyprawa w głąb dżungli stanie się rzeczywistością.
Chwilę potem jedziemy pickupem, pustą asfaltową drogą w kierunku gór widocznych na horyzoncie. Kończą się pola uprawne i nieliczne wiejskie zabudowania. Szon podaje mi niewielkie zawiniątko. Zjedź coś, mówi z uśmiechem. Pyszne sajgonki i chrupiące banany w cieście, trochę ananasa...królewskie śniadanie. Tacy są Tajowie, gościnni, uprzejmi. On wiedział, że nie jadłam. Podzielił się ze mną swoim śniadaniem. Niesamowity kraj...
Po około godzinnej jeździe Szon zatrzymuje samochód na jakimś podjeździe koło niskich zabudowań. Dymu pełno, wokół unosi się słodkawy zapach. A wszystko to wśród mnóstwa palm kokosowych. Ogromne piece, w których płonący ogień potęguje upał i olbrzymie misy pełne gorącego syropu, mieszanego ręcznie przy pomocy wielkich spiralnych mieszadeł, to normalny widok w takiej malutkiej fabryce. Tutaj w hali bez ścian, pod dachem z kokosowych liści, produkuje się smakołyk – cukier kokosowy.
-To kokosowa manufaktura - mówi Szon Tutaj wszystko, co daje palma kokosowa, jest ręcznie przerabiane. Bo palma kokosowa to majątek. U nas się powiada, że ...kto ma jedno drzewo z głodu nie zginie, kto ma wiele palm, jest bogaczem...
Palma kokosowa w starohinduskim języku to kalpa vriksha, co w tłumaczeniu oznacza drzewo, które zaspokaja wszystkie potrzeby życia.
I rzeczywiście. Pnie palmy kokosowej są materiałem budulcowym i stolarskim. Liście doskonale nadają się do krycia dachów domów tropikalnych. Młode listowie jest spożywane jako jarzyna. Sok, który po nacięciu młodych kwiatostanów obficie wycieka, zawiera cukier. Z soku tego produkuje się syrop i cukrowe słodkości, a sfermentowany daje wino kokosowe, z którego po destylacji otrzymuje się arak. Kwiatostany podobne do ogromnej białawej wiechy są tak ciężkie, że kiedy chciałam go dokładnie obejrzeć musiałam trzymać taki kwiatuszek w obu rękach. Najwięcej zastosowań znalazły tzw. orzechy kokosowe. Olbrzymia pestka tego owocu otoczona jest grubą warstwą materiału włóknistego, z którego wyrabia się liny, kosze, plecionki, wycieraczki, sandały, kapelusze. Gruba łupina pestki służy do wyrobu misek i trwałych naczyń, różnych ozdobnych rzeczy i...biustonoszy. Tak, tak biustonoszy. Podobno dziewczęta na Rarotonga (wyspa w Archipelagu Cooka) wykonują i noszą śliczne biustonosze ze skorup orzechów kokosowych.
Bardzo cennym surowcem jest biała substancja wyściełająca wnętrze pestkowca. To kopra, z której po wysuszeniu wytłacza się olej i tłuszcz kokosowy. Dojrzewające owoce zawierają mleko - białawy, płyn, niezwykle bogaty w cukry i zawierający mnóstwo witamin oraz hormonów roślinnych.
Szon podaje mi schłodzony zielony owoc kokosu z naciętą skorupą do której wkłada rurkę.
- pij mówi, to jest wspaniale orzeźwiające.
Jakie to niesamowite, nie coca cola, nie woda mineralna, tylko mleko kokosowe gasi wspaniale pragnienie w dżungli.
Po nie zbyt długim odpoczynku w zakładzie kokosowym ruszamy dalej. Po chwili skręcamy w bok od drogi asfaltowej. Teraz rozumiem dlaczego samochód ma te wielkie terenowe koła.
Droga piaszczysto-gliniasta. Pył za nami okrywa wszystko żółto-czerwonawą zasłoną. Przed nami tylko zieleń, drzewa, palmy, jakieś pnącza. Tak, tutaj już dżungla bierze wszystko w swoje posiadanie. Nienasycona, zielona, bujna, rozpasana, groźna. Samochód trzęsie niemiłosiernie. Szon uśmiecha się tajemniczo. Za zakrętem jakby nagle została uniesiona zielona zasłona. Przed nami łąka, polana, no w każdym razie wolna przestrzeń. Samochód staje na moment.
- Patrz...pokazuje ręką przed siebie tajski przewodnik.
Zaniemówiłam z wrażenia. To dziki słoń zbliża się do smakowitego krzewu. Szybko nastawiam aparat. Jest! Wprawdzie królewski zwierz właził już do swojej spiżarni, i tylko olbrzymi zad udało mi się sfotografować, ale Szon pociesza...zobaczysz ich jeszcze mnóstwo.
Wśród zieleni dostrzegam zabudowania, samochód zatrzymuje się na dużym placu. No teraz zaczyna się prawdziwa przygoda. Szon idzie załatwić wierzchowca, a ja...tam gdzie słychać, hałas, trąbienie, pokrzykiwania. Kupuję wiązkę małych bananów i trzcinę cukrową. No teraz mam słoniowe smakołyki i mogę z bliska popatrzeć na te olbrzymie zwierzęta. Tutaj we wsi, przysposabia się słonie do pracy w dżungli, pielęgnuje się młode i te bardzo stare. Opiekunowie dbają o swoich podopiecznych. Mówi się o nich, że słoń i kornak...to taka para małżeńska, taka, co to na śmierć i życie.
Oglądam jak dwa słonie, zgodnie przesuwają ogromne pnie palmy na budowę domu. Dalej mały słonik, któremu widać bardzo gorąco, trzymając wąż ogrodniczy w pysku, sięga trąbą nabiera wody i ...robi sobie prysznic. Ale sprytny. Tak się zapatrzyłam na słoniowe dziecko, że kiedy ktoś mnie szarpnął za ramię, nie odwróciłam nawet głowy i dalej stałam zaśmiewając się. A słonik zerkał szelmowsko na mnie. Następne szarpnięcie. Odwróciłam się zniecierpliwiona i zamarłam. To była trąba słonia. - Daj mu banany...krzyknął Szon nadbiegając. I tak to słoń, który zresztą potem okazał się być naszym wierzchowcem, upomniał się sam o zapłatę.
Jak ja wejdę na tego kolosa?...spojrzałam do góry. Słoń na grzbiecie miał umocowany rodzaj dwuosobowej kanapy, coś na kształt krzesełka górskiego wyciągu. Nawet zamknięcie, chroniące przed wypadnięciem, było takie samo. Okazało się, że to nie było wcale trudne. Drewniany pomost, na który dostałam się po schodkach umożliwił bardzo wygodne wejście na szarego kolosa, łypiącego okiem w kierunki wiązki trzciny cukrowej, trzymanej w ręce.
Karawana kilku słoni, kołysząc się z boku na bok powoli ruszyła wąską ścieżką nad brzegiem rzeki. Spoglądałam na burą wodę z góry z lekką obawą. Słoń zaczął powoli schodzić ze stromej skarpy na brzeg i po chwili jego ogromne stopy zanurzyły się w wodzie. Majestatyczny zwierz nic sobie nie robiąc z głębokości, przechodził w bród rzekę, żeby po drugiej stronie zagłębić się w niezmierzoną dżunglę. Słonie szły spokojnie jeden za drugim, nie zwracały zupełnie uwagi na odgłosy wokół. A dżungla śpiewała, mruczała, szeptała. Mnóstwo kolorowych ptaków, fruwało wśród zieleni głośno krzycząc. Może protestowały przeciw stadu słoni depczących ich włości. Z boku kilka małp kołysało się na lianach. Cudowne kwiaty, purpurowe, żółte, pomarańczowe, znane i nie znane były wspaniałym kolorowym akcentem wśród kipiącej zieleni. Wśród drzew znowu zamajaczyła rzeka. Widać było tratwy bambusowe płynące w dół rzeki. Na drugim brzegu słoń podchodził do wodopoju. Zwykły widok, ale mnie się wydawał tak niesamowity i tak nierzeczywisty, iż miałam wrażenie, że zaraz za drzew wyjdzie Tarzan ze swoją przyjaciółką panterą Bagheerą.
I jak zwykle, wszystko, co piękne szybko się kończy... czas upłynął niepostrzeżenie. Słonie wracały na zasłużony odpoczynek do swoich zagród. Podeszłam do słonia i już bez obawy podałam mu pęk trzciny cukrowej. Wielka trąba delikatnie zagarnęła smakołyk i wiązka niemałych w końcu rozmiarów, zniknęła w pysku. Patrzyłam z bliska w oczy słonia, a on trąbą lekko dotknął mojego ramienia jakby w podzięce za przysmak. Takich chwil się nigdy nie zapomina. Spotkanie z takim zwierzęciem oko w oko, chociaż oswojonym, ale jednak, bądź co bądź dzikim, jest ogromnym przeżyciem.
Czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Widok kąpiących się w rzece słoni i zabaw tych olbrzymich zwierząt ze sobą i z ukochanymi poganiaczami.
Kiedy tak patrzyłam na te wodne igraszki, wierzyć się nie chciało, że tam na dole w rzece bawią się kilkutonowe zwierzaki.

czwartek, 24 lipca 2008

Chorwacja – Wzdłuż Adriatyku – CTO – last minute

Po udanych wakacjach z Rainbow Tours w minionych latach (m.in. Włochy Klasyczne, Hiszpania-Portugalia) te wakacje również postanowiłem spędzić z wyżej wymienionym, sprawdzonym organizatorem. Do naszego biura turystycznego Veni Tour w Przemyślu, poszedłem z kartą stałego Klienta Rainbow Tours. Karta Klubowa daje mi rabat nawet w przypadku ofert last minute i to nie tylko dla mnie, ale również dla osoby towarzyszącej, którą niezmiennie jest moja żona Alicja. Preferujemy wycieczki objazdowe i dlatego wybrałem dostępną jako last minute, korzystną cenowo imprezę CTO- Chorwacja wzdłuż Adriatyku. Po kilku dniach przygotowań do podróży, kolejne wakacje spędzaliśmy już
z Rainbow Tours, który zadbał o wygodne połączenia antenowe, nowoczesny, piętrowy, komfortowy autokar z wszelkimi wygodami (WC, klimatyzacja, bar, video) i jak się później okazało profesjonalną i miłą obsługę. Pani Magdalena Gwoździk, nasza pilotka i przewodniczka, zapoznała nas z programem i szczegółowo wyjaśniła zasady uczestnictwa, zwracając szczególną uwagę na punktualne zgłaszanie się uczestników przed autokarem na ustaloną wcześniej godzinę, co przy licznej grupie, ma fundamentalne znaczenie organizacyjne. W trakcie wycieczki pani Magdalena odpowiadała na wszelkie pytania oraz podejmowała optymalne i przemyślane decyzje. Wyjechaliśmy z Polski przez Czechy, Austrię i Słowenię. Po drodze pani pilot organizowała co
3-4 godziny, krótkie postoje. We wczesnych godzinach porannych byliśmy już w Lublanie, stolicy Słowenii. Zwiedziliśmy katedrę św. Mikołaja, ratusz i smoczy most i pojechaliśmy do największej tajemniczej jaskini Postojna, jednej z największych na świecie jaskiń o łącznej długości ponad 27 km. Po południu wyruszyliśmy na kolację i nocleg do hotelu. Otrzymaliśmy przestronny dwuosobowy pokój z łazienką i mediami oraz śniadania i kolacje z produktami do wyboru serwowane jako stół szwedzki, polegający na udostępnieniu turystom kilkunastu potraw, z których mogą oni ułożyć pełny posiłek z uwzględnieniem własnych upodobań kulinarnych i dietetycznych W kolejnym dniu zwiedzaliśmy przepiękny Park Narodowy Plitvickie Jeziora, gdzie na obszarach porośniętych przez buki, jodły, świerki i klony, na długości ponad 8 km, znajduje się 16 turkusowych jezior położonych tarasowo
i połączonych ze sobą 72 wodospadami. Obszar parku zaliczany jest do światowego dziedzictwa naturalnego i jest chroniony przez UNESCO. Po zwiedzaniu przybyliśmy na wybrzeże. Pani pilot sprawnie zakwaterowała nas w hotelu Neum o wspomnianym wyżej standardzie, ale tym razem w dużym pokoju z loggią
i widokiem na Adriatyk. Atrakcyjna lokalizacja hotelu nad samym morzem, duży basen kąpielowy i „żywa” muzyka przy plaży zapewniały nam przez trzy dni pełną możliwość relaksu
po zwiedzaniu. Bardzo udane były dwie całodniowe wycieczki
do Splitu i Trogiru oraz do Dubrownika. W Trogirze, typowym nadmorskim miasteczku pospacerowaliśmy po malowniczej starówce, gdzie zobaczyliśmy między innymi ratusz z przełomu XIV i XV wieku i katedrę św. Wawrzyńca z XIII wieku.
W Splicie, największym mieście Dalmacji zwiedziliśmy stare miasto, którego zabudowa odzwierciedla burzliwe dzieje regionu - krzyżują się tu wpływy weneckie, węgierskie i austriackie. Zobaczyliśmy antyczny pałac cesarza Dioklecjana - jeden
z najpiękniejszych w Europie przykładów rzymskiej architektury obronnej (IV-V wiek), ratusz miejski z XV wieku i malowniczy port. Po drodze obserwowaliśmy fantastyczne widoki na góry i Adriatyk. W Dubrowniku ogłoszonym przez UNESCO dziedzictwem kultury światowej spacerowaliśmy po starym mieście, i byliśmy w Mala Braca - klasztorze franciszkanów z przełomu XIV i XV wieku, w Muzeum Apteki oraz na murach miejskich. Z inicjatywy pani pilot ponadplanowo opłynęliśmy małym stateczkiem wyspę Lokrum i pojechaliśmy do pobliskiej winiarni. W ostatnim dniu zwiedziliśmy jeszcze Park Narodowy Krka, po czym wróciliśmy zadowoleni do Polski. Wydawać by się mogło, ze przy opisanych świadczeniach i usługach niczego nie można już udoskonalić. Okazuje się, że prawie każdy turysta ma aparat fotograficzny i utrwala na pamiątkę swoje spostrzeżenia
i dlatego postuluję, żeby
w następnych imprezach przewidzieć o wiele więcej czasu
na fotografowanie w czasie zwiedzania niektórych obiektów (po prostu wolniej przechodzić) a na interesujacej trasie, gdzie tylko można będzie zatrzymać autokar, zaplanować krótkie postoje na widokowe sesje fotograficzne. Z pewnością ta zmiana byłaby doceniona przez turystów.
Po tym krótkim sprawozdaniu z dołączonymi fotografiami nie trudno zgadnąć z jakim organizatorem wybierzemy się na nasze następne tęczowe podróże,
a zrobimy to również dlatego, że karta stałego klienta Rainbow Tours działa bezterminowo.




Henryk Lasko
Stały Klient Rainbow Tours

„Nasz Egipt”

Oto nasze zapiski z podróży do Egiptu- witamy - Małgosia i Marek Augustynowie z Brzegu. Wiadomości do reportażu pochodzą z dziennika , który prowadziłam na bieżąco podczas wycieczki:
08.03.2007 r.-rozpoczyna się nasza wymarzona podróż do Egiptu. Wybraliśmy wycieczkę „Egipt wzdłuż Nilu”, gdyż nie lubimy wypoczywać stacjonarnie ale przemieszczać się i wiele zobaczyć. Biuro Rainbow Tours to także nie przypadek, już podróżowaliśmy z Wami, uważamy że jesteście profesjonalistami w każdym calu, organizujecie naprawdę „tęczowe podróże”.
Pierwsze przeżycie zwłaszcza dla mnie to lot, gdyż nigdy nie leciałam samolotem, Marcysiowi już zdarzało się latać. Następnie nocna podróż do hotelu „Empire”, obserwowanie współtowarzyszy podróży i sen.
Jako, że nie możemy nigdy usiedzieć na miejscu, po śniadaniu ( ale jakim - czego tam nie było) wyruszamy obejrzeć Hurghadę.
Nastawieni trochę asekuracyjnie i nieufni wobec Egipcjan przeżywamy miłe rozczarowanie- uśmiechnięci, bardzo życzliwi ludzie, ale sprzedać chcą wszystko. Marcyś w swoim żywiole gdyż uwielbia się targować. Po południu spotkanie z pilotem wycieczki, przemiłą Panią Małgosią, przedstawiony przez nią program oraz wycieczki fakultatywne „ zaostrzyły” nasz apetyt na zwiedzanie.
Od 10.03. rozpoczynamy podróżowanie po Egipcie. Raniutko śniadanie i ruszamy do Zachodniego Brzegu Luksoru - Teby i następnie legendarna Dolina Królów. Wyobrażaliśmy sobie pustynię jako wielką piaskownicę a to również wielkie, piękne góry. Ludzie to naprawdę trzeba zobaczyć !! Następnie niesamowita Świątynia Królowej Hatsepsut wykuta w skale, wygląda wręcz bajkowo, nawet pilnujący żołnierze z karabinami nie psują tego widoku a wręcz jakby byli bohaterami tej bajki. Do widoku policjantów przyzwyczailiśmy się prędko, a byli to sympatyczni i często bardzo przystojni faceci. W skali 1 do 10 największe wrażenie podczas całej wycieczki(na 10 punktów) i zachwyt wzbudziła we mnie Świątynia Karnak - starożytni Egipcjanie nazywali ją „najdoskonalszym z miejsc”. Jej ogrom (134 kolumny), rozmach ,symetria i piękno po prostu mnie zachwyciły. Zaciekawienie tą budowlą wzbudziły wspaniałe opowieści Pani Małgosi. Ona nie mówiła ale opowiadała o tym miejscu, jak najpiękniejsze bajki dzieciństwa. Obejrzeliśmy Świątynię w Luksorze poświęconą tebańskiej triadzie bóstw - Amonowi, Mut i Chonsu. Zauważa się tutaj już wpływy rzymskie i chrześcijańskie. Te wiadomości zapamiętaliśmy dzięki wspaniałemu przekazowi Pani Małgosi. Gdy kończyliśmy zwiedzać świątynię był już zmrok i wszystko było podświetlone- niesamowity widok. Wieczorem trafiamy na nasz statek „Królowa Nilu”, Marcyś na pewno pamięta angielską nazwę. U mnie z angielskim tak sobie. Bardzo miła obsługa, przydzielona kabina też bardzo przytulna – jest łazienka, telewizor i bardzo wygodne łóżka. Rano pięknie sprzątnięty pokój, pościelone łóżka i fantazyjne krokodyle ułożone z ręczników. O godz. 11.00 mieliśmy odpływać ale Marcysia już nosi, mówi, że zejdzie na chwilę na ląd rozejrzeć się. Upewniam się czy na pewno ma zegarek. Napotkany Egipcjanin oferuje mu kupno napoi i zaprasza do swojego domu. Marcyś jest oczywiście ostrożny ale i ciekawy życia tych ludzi. Bardzo biednie w tym domu ale człowiek bardzo gościnny i przyjazny. Płynąc obserwujemy brzegi Nilu, w niektórych miejscach jakby zatrzymał się czas. Kobiety piorą w rzece, dzieci pływają, osiołki niespiesznie ciągną zaprzęgi.
12.03. Com Ombo - zwiedzamy świątynię Xawera i Sobka (teraz wiem skąd wzięło się słowo sobek). Następnie świątynia Horusa - zapamiętałam co oznacza słowo pylon - jeden to Dolny a drugi to Górny Egipt.
Wieczorem nasz statek dostojnie wpływa do portu w Asuanie, obserwowaliśmy pięknie oświetlone mosty i statki.
13.03. Zwiedzamy Asuan na własną rękę, jesteśmy pierwszymi zwiedzającymi Muzeum Cywilizacji Nubijskiej. Wrażenie zrobił na nas 8 metrowy posąg Ramzesa II oraz eksponaty obrazujące rozwój kultury, rzemiosła i życie codzienne (scenki rodzajowe: szkoła, zagroda). Następnie zwiedzamy katedrę koptyjską. Trafiamy na bazar, Marcyś kupił mi srebrny (chyba) medalion, oczywiście z całym rytuałem targowania.
Po zwiedzeniu Ogrodu Lorda Kitchnera odwiedzamy jeszcze raz suk - czego tam nie ma, najtrudniej znaleźć i kupić pieczywo, ale w końcu przy pomocy młodego Asuańczyka trafiamy do bardzo miłego i przystojnego piekarza. A pieczywo jest przepyszne i jeszcze ciepłe. Wieczorem pożegnalny obiad, oczywiście smaczny ale my rozpuszczeni tym wspaniałym jedzeniem rozglądamy się gdzie deser. Nagle gaśnie światło, słychać bębny i śpiewy, nasza przemiła obsługa wchodzi grając i śpiewając nubijskie rytmy z pięknymi płonącymi tortami. Zawsze uśmiechnięci, mili i bardzo pogodni są Ci Nubijczycy. I ostatnia noc na statku.
14.03. Ostatni dzień w Asuanie - wycieczka do wioski nubijskiej. Jedziemy dostojną karawaną na wielbłądach wzdłuż Nilu. Początkowo trochę się bałam ale okazało się że to bardzo ostrożne i miłe zwierzaki. Podczas zwiedzania wioski trafiliśmy również do szkoły, dzieciaki przemiłe a ich nauczycielka bardzo pogodna i śliczna. Jako, że jestem również nauczycielką postanowiłam zrobić wspólne zdjęcie.
Następnie zwiedzamy Tamy Asuańskie oraz Świątynię Izydy na wyspie File (tam podobno nauczał Św. Marek). Teraz podróż nocna pociągiem do Kairu (ok. 900 km - 12 godz. jazdy). Ciągle kręcą się stewardzi pytając czy chcemy coś zamówić, światło pali się całą noc, co jakiś czas przechodzą po wagonach żołnierze. Marcyś spał, ja nie. Do Kairu dojechaliśmy szczęśliwie o godz. 6.00 rano.
15.03. - 17.03. Po ulokowaniu się w hotelu Majorka i zjedzeniu śniadania wyruszamy na zwiedzanie. Najpierw Sakkara- miejsce pochówku królów, grobowce i schodkowa piramida Dżokera. Potem odwiedzamy Memfis - miasto faraonów (a ja tą nazwę zawsze kojarzyłam z USA). Teraz żelazny punkt Egiptu - Giza ze swoimi piramidami Cheopsa, Chefrena i Mykerinosa oraz legendarnym Sfinksem. Piramidy robią na nas wrażenie, jak ludzie mogli coś tak monumentalnego tak precyzyjnie wybudować? A może to rzeczywiście kosmici? Spotkaliśmy pod piramidami polski akcent, nasz rodzimy samochód polonez.
W Kairze jest zimniej niż na południu Egiptu, a pod piramidami nawet kropiło. Wizyta w wytwórni perfum, Marcyś od razu wiedział,
że się skuszę na kupno chociaż ja mówiłam, że tylko powącham- kupiłam „ Aidę”. Po kolacji wybieramy się z Małgosią i Adamem (przemiłe małżeństwo z Bydgoszczy) na spacer po Kairze. Ogrom samochodów, jeżdżą jak chcą, ciągle trąbią, przejść przez ulicę jest tam nie lada sztuką. Późnym wieczorem idziemy wspólnie do kawiarni na słynną sziszę. Kelner uczy nas jak się ją pali, śmiechu jest co niemiara. Ja palę pierwsza i szybko się „wciągnęłam”, uczę innych. Rano ruszamy z przewodnikiem Egipcjaninem na zwiedzanie. Rozpoczynamy od Kairu islamskiego, najpierw cytadela, potem przepiękny meczet alabastrowy a w końcu trafiamy do Muzeum Egipskiego (zawsze marzyłam aby odwiedzić to miejsce). Nie zawiodłam się, czułam klimat tamtych czasów a skarby Tutanchamona wspaniałe. Następne miejsce , które nas zauroczyło to najstarszy bazar (suk) nie tylko w Kairze ale również w całym Egipcie. Kupujemy trochę upominków dla rodziny i przyjaciół (oczywiście targując się). Następnie delektuję się wspaniałą arabską kawą.
Teraz kolej na Kair koptyjski z kościołem Św. Sergiusza gdzie schroniła się święta rodzina podczas wygnania z Egiptu, kościół Św. Barbary i na koniec synagoga Ben Ezra- tutaj nauczał Jeremiasz, Koptowie uważają, że znaleziono małego Mojżesza w koszu. Dzień kończymy spacerem z Małgosią i Adamem po Kairze.
Następny dzień razem z Małgosią i Adamem postanawiamy poświęcić na samodzielne zwiedzanie Kairu. Wybieramy wizytę w ZOO - dopchaliśmy się z wielkim trudem do kasy i kupujemy bilety- 1 funt egipski (czyli jeden kibelek jak mówi kolega Jacek z wycieczki). W ogrodzie mnóstwo Egipcjan całymi rodzinami, widać ,że przewagę stanowią ludzie ubodzy. Nie jest to takie oglądanie jak u nas. Tutaj rodziny urządzają sobie pikniki- rozkładają koce, jedzenie, bawią się z dziećmi, są bardzo rodzinni i pogodni. Mężczyźni z wielkim oddaniem zajmują się dziećmi. My również jesteśmy wielką atrakcją w ogrodzie jako jedyni biali. Ludzie pozdrawiają nas, uśmiechają się, pytają skąd jesteśmy.
18.03.-19.03. Rano wczesne śniadanie i wyjeżdżamy do Hurghady. Po drodze z jednej strony pustynia a z drugiej Kanał Sueski a za nim Azja. Niesamowity widok i wrażenie ,że jest się w takim miejscu. Widzimy szyby naftowe na pustyni, platformy wiertnicze na Kanale. Przyjeżdżamy do wybranych hoteli - my do Magawish. Dostajemy bungalow nad samym morzem, z tarasem i łazienką. Zwiedzamy ośrodek, kąpiemy się w morzu a spacerując po molo zobaczyliśmy piękną płaszczkę. Następnego dnia ja wyruszam na nurkowanie na rafie koralowej, Marcyś zostaje w ośrodku. Po szybkiej lekcji nurkowania na statku wyruszam z „moim” nurkiem pod wodę, nie do końca wyszło to nurkowanie ale rafę zobaczyłam. Następnie nurkuję z maską i również widoki są fantastyczne. W powrotnej drodze do portu spotykamy stado delfinów - niesamowity widok.
20.03-21.03. Dzisiaj trochę plażujemy, ja więcej , bo Marcysia ciągle gdzieś nosi, biega, gimnastykuje się. Ja natomiast pluskam się w nieskończoność, uwielbiam wodę. Po południu wyjazd na safari do wioski beduińskiej i tutaj zaczyna się moja niesamowita i śmieszna przygoda. Wsiadamy z naszą grupą do samochodu, który po nas przyjechał aby nas dowieźć na safari. Marcyś miał do wioski jechać czterokołowcem a ja jeepem. Zajeżdżamy a tu okazało się, że mnie powinien zabrać inny samochód. Marcyś rozmawia po angielsku z przewodnikiem a ten powiedział mu, że pojadę do mojej grupy. Zaprowadzono mnie do samochodu, kierowcą jest stary Egipcjanin w turbanie, którego znajomość angielskiego jest 0,0001. Ruszamy, rozglądam się po mijanej okolicy i wydaje mi się ,że tędy już jechałam. Staram się nawiązać dialog z moim kierowcą a on ciągle powtarza „ ok. madame safari jeep., ok., ok.” Zaczynam się już trochę denerwować a nawet mieć stracha gdzie ja w końcu zajadę. I nagle zajeżdżamy przed wejście naszego hotelu a mój niezawodny kierowca z bezzębnym, rozbrajającym uśmiechem mówi : „ safari jeep madame ok.” i wskazuje mi parking przed hotelem. Jestem zdezorientowana, co robić dalej i nagle olśnienie , dzwonię do naszej niezawodnej pilotki Pani Małgosi. Przedstawiłam jej moją przygodę. Po kilkunastu minutach oddzwania, przeprasza mnie za zamieszanie i pyta czy reflektuję na taką wycieczkę jutro, zgadzam się. W Polsce pierwszy dzień wiosny - podobno zimno i deszczowo – śnieżnie a u nas piękna pogoda, morze cieplutkie, słonko świeci, na niebie żadnej chmurki. Zażywamy na zmianę kąpieli morskiej i słonecznej. Po południu moje drugie podejście na safari, tym razem bez falstartu. Dojeżdżamy do wioski beduińskiej, oglądamy chaty tych koczowników, którzy nie dali się zamknąć w blokach i wrócili na swoją ukochaną pustynię. Największe wrażenie zrobił na mnie zachód słońca na Saharze, tego nie da się opowiedzieć, to trzeba zobaczyć i przeżyć. A zapewniam, że to jest taka chwila dla, której warto przyjechać do Egiptu. Wieczorem ostatnia kolacja, spacery nad morzem i egipski wieczór. Najpierw taniec brzucha wykonany przez śliczną dziewczynę a potem coś wspaniałego i niesamowitego: tańczący derwisz- trzeba to również po prostu zobaczyć. Około 15 minut kręcił się , wykonywał cuda z bębenkami, spódnicami, chustami , które miał na sobie. Podobno derwisze poprzez muzykę i taniec mogą oderwać się od ziemskich spraw. W tym wirującym tańcu wznoszą jedną rękę ku niebu a drugą kierują w dół ku ziemi. Nie wiem jak „nasz” derwisz ale my na moment na pewno oderwaliśmy się od spraw codziennych obserwując ten niesamowity pokaz. Ostatnia noc w naszym bungalowie. Acha jesteśmy tak fantastycznie wypoczęci i zrelaksowani, że bardzo spokojnie i sprawnie spakowaliśmy się, a nie zawsze w podróży to nam się udawało.
22.03. Ostatni dzień - wstałam raniutko, poszłam na plaże wykąpać się, pospacerować. Potem śniadanie, ostatni spacer po naszym ośrodku, pożegnanie ze znajomymi i wyjazd na lotnisko.
Lądujemy w Katowicach, zimno chłodno i trzeba wracać do domu.

Ale „nasz wymarzony Egipt” nie zawiódł nas - były to wspaniałe 2 tygodnie przygody, odpoczynku i spotkania z historią. Teraz już niedługo czeka nas Maroko i jego cesarskie miasta. Zaczarowała i urzekła nas ta „biała” Afryka.

Do zobaczenia.

czwartek, 3 lipca 2008

Namibia, czyli podróż palcem po mapie

Sporty zimowe na pustyni? Czemu nie! Moim największym marzeniem jest zjazd na nartach z ogromnej piaszczystej wydmy. Taki slalom gigant na piachu. Jedynym mankamentem jest brak wyciągu – pod górę trzeba niestety się wdrapać. Ale za to później jaka frajda i zabawa. Istna piaszczysta olimpiada. Ale do rzeczy. Odrobina mojej bujnej wyobraźni i już jadę palcem po mapie. Dokąd? Aż do Namibii, gdzie z pewnością jest pełno piachu.
Moją wymarzoną podróż rozpocznę od Fish River Canyon. Jest to drugi co do wielkości kanion świata, zaraz po Wielkim Kanionie Kolorado. Widok, który zapiera dech w piersiach, nie pozwoli jechać dalej. Choć na kilka chwil trzeba przystopować , zrobić głęboki oddech, otworzyć szeroko oczy i nacieszyć się majestatycznym pejzażem. Tutaj naprawdę można napawać się pięknem natury i zrozumieć potęgę przyrody. Krajobraz, który ukazuje się przed naszymi oczami, uwalnia nas od zgiełku cywilizacji i pozwala na chwile zapomnienia...
Następnym punktem programu będzie przejazd w kierunku pustyni Namib. Po drodze miniemy nieczynne kopalnie cynku w Rosh Pinah i Skorpin. Przejedziemy przez tereny zamieszkane przez plemię Nama oraz okolice słynące z diamentów. A warto wiedzieć, że Namibia to kraj, gdzie pełno jest poszukiwaczy tych błyskotek. Wydobycie diamentów to istotna pozycja w dochodzie narodowym Namibii. Co ciekawe w strefie diamentów lepiej się nie schylać, żeby nie być posądzonym o próbę kradzieży cennego kruszcu. Warto odwiedzić pochłonięte przez pustynię miasteczko Kolmanskop, pierwsze siedlisko poszukiwaczy diamentów. Obecnie nazywane jest miastem duchów. Założone na początku XX wieku, opustoszało kilkadziesiąt lat później. Spacer obok starej poczty i pozostałości innych zabudowań zasypanych przez wydmy to istotnie spacer przez miasto duchów. Takie odnosi się wrażenie.
Kolejnym, ale zarazem i najważniejszym punktem podróży będą pomarańczowe wydmy Sossusvlei, jedne z najwyższych na świecie. Dochodzą nawet do 400 metrów wysokości. I właśnie tutaj czeka nas prawdziwa zabawa. Możemy surfować po wydmach na nartach, jeździć wynajętymi quadami lub nawet skakać ze spadochronem. Albo po prostu spróbować wejść na najwyższą z wydm ;-) To zadanie będzie jednak trudne do wykonania – dwa kroki w przód i półtora w tył ;-) Ciekawe czy na skuterze poszłoby łatwiej? W nagrodę za zdobycie szczytu czeka nas odjazdowy zjazd na nartach na sam dół. Przez chwilę poczujemy się jak sam mistrz Adam Małysz. Różnica jest tylko taka, że w ustach będzie pełno piachu ;-) Ale to dobry sposób na zaspokojenie ewentualnego głodu ;-) Po takiej ilości szaleństwa trzeba w końcu powiedzieć dość tej wariackiej "olimpiadzie". W zamian za włożony trud następnego dnia czeka nas istny spektakl barw. Będzie można napawać się cudownym widokiem wschodzącego słońca nad pomarańczowymi piachami. To okazja do zrobienia gigantycznej ilości niesamowitych zdjęć. Oglądając ten spektakl barw w samym sercu Afryki, poczujemy się jak ludzie pustyni i pomarzymy o poprowadzeniu karawany w odległe, tajemnicze zakątki kontynentu, z dala od cywilizacji i hałaśliwych miast.
Kiedy znudzą się nam bezkresne piachy proponuję odwiedzić Wybrzeże Szkieletów. Pokryte jest ono kadłubami statków, które osiadły na brzegu i niczym wszechobecne tu kości i szkielety, utkwiły na wieczność w piasku. Zapisana jest tu historia tragedii ludzi morza, wielu ludzkich cierpień, które tak łatwo sobie tu uzmysłowić. To wyjątkowo niegościnny dla życia pas lądu bez dostępu do źródeł pitnej wody. Po chwilach zadumy, podróżując dalej wzdłuż wybrzeża, natrafimy na kolonie uchatek.
Jeśli starczy czasu warto wybrać się na wycieczkę łodziami po Oceanie Atlantyckim w Zatoce Wielorybów. Zobaczymy delfiny oraz foki, a także pelikany i wiele gatunków ptactwa wodnego. Jedną z ciekawostek są wieloryby, które każdego roku przepływają z Antarktydy na południowe wybrzeże Afryki.
Warto również zajrzeć do Parku Etosha, jednego z największych w Afryce. Jedną z ciekawszych atrakcji parku jest obszar solanki Etosha Pan. W parku spotkamy mnóstwo gatunków zwierząt, ale niewątpliwie dużą osobliwością są spotykane tu czarne nosorożce. A nad naszymi głowami będzie latać ponad 300 gatunków ptaków.
W Namibii jest jeszcze wiele interesujących miejsc, która z pewnością warto odwiedzić. Chociażby miasteczka, w których można poczuć bawarski klimat. Są to pozostałości kolonialne - ten kraj to dawna kolonia niemiecka.
Chyba nie ma na świecie drugiego takiego miejsca jak Namibia, a może jednak? W końcu tyle jest jeszcze do odkrycia. Świat kryje mnóstwo tajemnic i zagadek. Czas najwyższy wrócić jednak do szarej rzeczywistości. Co dobre szybko się kończy. Także podróż palcem po mapie :-)

poniedziałek, 12 maja 2008

Włochy Klasyczne

Kocham podróżować... Chociaż przez kilka dni chodzić w innym świecie, z dala od miejsca zamieszkania, kłopotów i codzienności. Miałam problem gdzie tym razem wyjechać z Rainbow Tours. Wybrałam Włochy! Zawsze chciałam się tam wybrać, pójść na audiencję, zjeść prawdziwą włoską pizzę i lody! W programie wycieczki Włochy Klasyczne znalazły się takie atrakcje jak: Piza, Pompeje i Capri.
Dzień 1. Już na miejscu zbiórki powitała mnie miła obsługa. Mimo, że była godzina 3.30! W czasie podróży dołączały się nowe twarze.
Dzień 2. Pierwszym zwiedzanym miejscem była Wenecja (Plac św. Marka, Pałac Dożów, Wieża Dzwonnicza, Most Westchnień, Rialto). Wróciły dawne wspomnienia…Widok płynących gondoli oraz wąskich uliczek robi niesamowite wrażenie. Skorzystałam z możliwości rejsu gondolą po Canale Grande i zakupiłam wenecką maskę – co było moim głównym celem. Wieczorem spacer brzegiem Morza Adriatyckiego.
Dzień 3. Zwiedzaliśmy Padwę – wycieczka dodatkowa, której nie było w programie. Pomysł pani pilot – Agaty, za co jesteśmy jej ogromnie wdzięczni. W Padwie – mieście Św. Antoniego zwiedziliśmy Bazylikę padewską oraz Palazzo del Bo – siedzibę jednego z najstarszych uniwersytetów w Europie. Później już zgodnie z programem udaliśmy się do Pizy. Zwiedziliśmy tam Campo dei Miracoli, Baptysterium, Krzywą Wieżę. Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie Wieża, której kąt pochylenia wynosi ok. 5 m. Wieczorem spacer po Fiuggi.
Dzień 4. Kolejnym punktem w programie była Florencja – stolica Toskanii. Triumfy świeci tu Pinokio, którego zakup był koniecznością. Zwiedzaliśmy Kościół Św. Krzyża, Plac Ratuszowy, Most Złotników, Katedrę Santa Maria del Fiore, Baptysterium oraz Rajskie Wrota. W wolnej chwili odwiedziliśmy bar, w którym jadłam tradycyjną włoska grzankę z pomidorami. Pychota! Na jednej z uliczek zaczepiła mnie Włoszka, która namówiła mnie na karykaturę. Wytargowałam odpowiednią dla mnie cenę i teraz podziwiam moja pamiątkę ze ściany, nad łóżkiem.
Wieczorem dla chętnych zorganizowana była obiadokolacja we włoskiej restauracji. Podczas posiłku przygrywała nam włoska muzyka w wykonaniu prawdziwego włoskiego zespołu. Cała grupa bawiła się znakomicie. Wszystkich nas bardzo to zintegrowało. Od tej pory tworzyliśmy już jedną drużynę.
Dzień 5. Zaczęliśmy od zakupów dewocjonaliów, które podczas audiencji zostały pobłogosławione przez Papieża, Benedykta XVI. Tłum wiernych był tak ogromny, że musiałam wchodzić na ogrodzenie aby ujrzeć na własne oczy Papieża i zrobić Mu parę zdjęć. Specyficzny nastrój wnoszą powiewające flagi różnych narodowości – także z Polski. Po audiencji zwiedzaliśmy Muzea Watykańskie, Kaplicę Sykstyńska, Bazylikę Św. Piotra oraz grób Jana Pawła II, gdzie każdy chętny mógł się pomodlić.
Dzień 6. Przyjechaliśmy do Rzymu gdzie zwiedzaliśmy Plac Navono, Plac Hiszpański z Fontanną Barcaccio, Bazylikę Św. Jana, Schody Hiszpańskie oraz Fontannę di Trevi. Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, że Fontanna di Trevi, jest aż tak duża. Wrzucając do niej pieniążek na szczęście obiecałam sobie, że jeszcze kiedyś tu wrócę. I mam zamiar dotrzymać słowa! Tego dnia jadłam prawdziwą włoska pizzę i … musze przyznać, że nie zachwyciła mnie. Korzystając z chwili wolnego czasu wybrałam się z paroma osobami do Bazyliki Św. Schodów. Na każdym z 33 stopni trzeba odmówić „Zdrowaś Mario” aby zapewnić sobie odpuszczenie grzechów. Kolejne zwiedzane zabytki to: Panteon, Kapitol, Forum Romanum, Łuk Konstantyna oraz Kolosseum – gdzie spotkałam rycerzy w antycznych zbrojach, z którymi zrobiłam sobie pamiątkowe zdjęcie.
Dzień 7. Zaczęliśmy od zwiedzania Monte Cassino – miejsca słynnej bitwy polskiego II Korpusu z Niemcami oraz Muzeum Multimedialnego – Historiale di Cassino. Wrażenie robią filmy multimedialne, które oddają realizm przeżywanych wydarzeń. Następnie odwiedziliśmy cmentarz polskich żołnierzy. Pod pomnikiem gen. Andersa złożyliśmy kwiaty oraz zrobiliśmy sobie pamiątkowe (grupowe) zdjęcie. Po południu przejazd do Pompejów – antycznego miasta zalanego przez lawę podczas erupcji Wezuwiusza. Miasto ma niezwykły klimat, wszędzie pełno jest czerwonej cegły i kamieni. Wieczorem spacer po Sorrento gdzie widoki sprawiały, że naprawde nie chciało się stamtąd wyjeżdżać.
Dzień 8. To właśnie dzisiaj widziałam jak rosną liście laurowe na drzewach oraz pięknie kwitnie (na czerwono) pieprz! Wrażenie niesamowite…pieprz jest taki śliczny i rośnie przy drodze. Podobnie jak soczyste pomarańcze…Następnie przejazd promem na Capri – legendarna malownicza wyspa milionerów. To tutaj ma swoja willę Sophie Loren. Widoki przepiękne – błękitna woda, palmy i kaktusy. Są tam sklepy z biżuterią z koralowców ale jak przystało na wyspę miliarderów ceny powalają. Właśnie na Capri jadłam najlepsze lody w moimi życiu!!! Pasuje do nich określenie „niebo w gębie” ale nie wiem czy i to wyrazi ich zniewalający smak! Kolejnym punktem był Neapol, m. in. Plac Municipio z Palezzo Reale i Pastel Nuovo oraz podziwianie miasta z tarasu widokowego.
Dzień 9. Asyż – miasto Św. Franciszka. Odwiedziliśmy Bazylikę Św. Franciszka z freskami Giotta i pospacerowaliśmy po urokliwych uliczkach. Skorzystaliśmy z ostatniej wolnej chwili by zrobić sobie wspólne zdjęcia i zrelaksować się przed długa podróżą do Polski. Widać było, że nie chce się nikomu wracać do domu ale niestety czas urlopu dobiega końca.
Dzień 10. Ostatni dzień wspólnej podróży. W poszczególnych miastach Polski żegnam się z nowymi znajomymi. Jest czego żałować bo towarzystwo było sympatyczne, pogoda dopisała ( początek kwietnia a codziennie było ok. +20 st.) i atrakcji była cała masa.
Z każdej podróży wracam bogatsza…bogatsza o przeżycia i przygody. Dlatego tak to kocham. Lubię poznawać nowe kultury, próbować tradycyjnych potraw i rozmawiać z mieszkańcami. Dlatego zawsze robie dużo zdjęć bo wspomnienia to to, co jest najcenniejsze. Szkoda tylko, ze zdjęcia nie oddają wszystkiego…
Już teraz planuje kolejny wyjazd, tym razem do Chorwacji. Także z Rainbow Tours. Również zdam relacje!

Aneta, Gdańsk