Po wyjściu z samolotu uderza w na
Hotel. Recepcjonista i boy hotelowy jacyś zagubieni, kompletnie niezorganizowani, wyciągający ręce po napiwek. Pierwsze wrażenie biedy i bylejakości – słomka do drinka przecięta w ramach oszczędności na pół i pojemniczki z mydłem i szamponem tak wiele razy uzupełniane, że prawie starły się z nich etykiety. Wcześnie rano wyjeżdżamy, więc tuż o świcie (zmiana czasu i wstawanie o 2 godziny wcześniej – brrr) krótki spacer na plażę. W hotelowym ogrodzie basen przypominający brudną sadzawkę,
Na niebie chmury i wygląda jakby miało padać. W koronach drzew przy hotelu biegają małpki, a na ziemi pod stolikami wałęsają się wygłodniałe, bezpańskie koty. Poranna kawa o barwie zielonoszarej i lurowatym smaku. Jedziemy. Spóźniony kierowca tłumaczy, że złapał gumę. Tym razem już za dnia, obserwujemy życie ulicy. Cała ulica dokądś idzie. Bez niczego, czasem zaś niosąc coś na głowie, rzadko pojawia się rower, czasem ktoś pcha lub ciągnie duży wózek na dwóch kołach. Przejeżdżamy przez dość porządną dzielnicę – pilotka mówi, że mają tu swoje dacze bogaci ludzie z Nairobi. Działki ogrodzone wysokim murem, zakończonym potłuczonym szkłem wbitym na sztorc plus dwa rzędy kolczastego drutu (pewnie pod napięciem). Ktoś rzuca uwagę, że w Polsce też są takie getta strzeżonych, zamkniętych osiedli bez dostępu dla zwykłych śmiertelników. Nie otwierajcie
Droga do Tavety – za miastem coraz gorsze budy, wręcz lepianki z dziurami zamiast okien i dachami z liści palmy, rzadziej z falistej blachy. Rzuca się w oczy susza – wyschnięta szara i czerwona ziemia, wyschnięte kolczaste krzaki – jesteśmy na zawietrznej Kilimandżaro i niewiele opadów tu dociera. Przy drodze poukładane worki z drewnem zebranym na opał, misternie zaplecione paskami czarnej folii – oczywiście na sprzedaż. Ludzie w sandałach z opon samochodowych. Prymitywne wioseczki – manyaty – stada bydła, owiec i kóz
Nasz pierwszy baobab. Kierowca dziwi się, że chcemy fotografować drzewa. Gdy wysiadamy, rozgrzana ziemia parzy przez podeszwy sandałów. Z której strony swieci słońce, by zdobić dobre zdjęcie? Nie ma co szukać, słońce świeci dokładnie nad naszymi głowami,
Przydrożny sklepik Curio, należący do wspólnoty masajskiej, z pamiątkami dla turystów. Mnóstwo chłamu malowanego w krzykliwe kolory - masek, paciorków, ale są też oryginalne rzeczy – pewnie zebrane z wiosek Masajów, albo robione według starych wzorów. To „antyk” zapewnia sprzedawca. Ceny zaczynają się czasem od 100$ by zejść do 10 lub 5$. Targowanie się to rodzaj gry. Nasz Kanadyjczyk polskiego pochodzenia wkurza się na takie podejście – czy on mnie chce obrazić oferując taki bullshit za 100$ - pyta? Facet – jak chcesz kupować
Tutejszy sprzedawca pewnie by uważał, że obraża klienta, gdyby mu zaproponował stałą, nienegocjowalną cenę. Taka negocjacja to okazja do nawiązania kontaktu, wymiany poglądów i doświadczeń
Wśród zatrzęsienia figurek żyraf i słoni, wyszukuję drewnianą, zakurzoną i pokrytą pajęczyną laleczkę o dziwnej, szerokiej głowie przypominającej nasze wyobrażenia kosmitów. Sprzedawca jakby lekko przestraszony mówi, że to narzędzie
Przejście graniczne z Tanzanią – dość prymitywne budki i toaleta typu nartostrady. Okoliczne domy, jeszcze po kenijskiej stronie, otoczone zbiorowiskiem rupieci, za to z anteną satelitarną wielkości balii do prania. Jest jednak zdecydowana różnica na plus. Nasze dwa samochody to landcruisery o wzmocnionej konstrukcji, o otwieranych na obie strony drzwiach, z
Obaj kierowcy pochodzą spod Arushy, z rolniczego plemienia Chagga należącego do ludów Bantu, żyjącego na zboczach Kili. Jeden mniej czarny i bardziej rozmowny, nasz bardziej czarny i mniej gadatliwy. W rozmowie wyciągam z niego, że ma żonę i 2 letnią córeczkę. Jego ojciec jest tak jak on, kierowcą. No to sobie nie pogadamy o pasieniu krów. Obaj kierowcy, nad przednią szybą mają zatknięte za cieniówkę, białe strusie pióro. Podpytywani co to za amulet i przed czym ma chronić, nie chcą
Docieramy do parku Tarangire. Nasz pierwszy game drive. Pierwsze słonie, pierwsze żyrafy. Kiedy tylko z daleka wyśledzimy jakiegoś zwierzaka – już krzyczymy – stop! stop! – chcemy fotografować! Za dwa dni, co tam, już jutro, będziemy przejedzeni widokiem zwierząt – co? znowu słoń, zebra, żyrafa? To już widzieliśmy – pokaż nam lamparta, albo chociaż krokodyla! Dobzie? - pyta kierowca. Jedziemy, jedziemy? Mzuri sana odpowiadam mu w kiswahili – „bardzo dobrze”! Jest zaskoczony i wyraźnie zadowolony, że znamy te parę zwrotów.
Zagęszczenie zwierząt jak w ogrodzie zoologicznym – stada słoni tuż o krok. Wydają z siebie niskie, dudniące pomruki. Tu dorosły samiec w rui, prezentujący narząd, który kierowca eufemistycznie
Dojeżdżamy do lodży. Na powitanie drinki z soku i wilgotne, ciepłe ręczniczki do otarcia twarzy z kurzu. Intensywnie pachną, a właściwie śmierdzą nasączone jakimś środkiem przypominającym zapachem pastę do butów. Ktoś żartuje, że to ACE. Zawsze już nas będą tak rozpieszczać? Pokoje i łóżka obszerne aż zanadto. Prysznic wielkości całej naszej łazienki w bloku – chyba można się tu kąpać z całą rodziną jednocześnie. Mydełka, żele, szampon – wszystko o bardzo szczególnym, egzotycznym zapachu. Przed kolacją przychodzi boy i mówi, że będą pryskać od moskitów, czego mu kategorycznie zabraniam – nie widać nawet jednego komara. Gdy po kolacji zmęczona kładę się spać, okazuje się, że nie tylko moskitiera, ale i pościel zostały spryskane tak dokładnie, że smród nie pozwala mi zasnąć. Dopiero gdy wpadam na pomysł by przykryć poduszkę ręcznikami, jakoś zasypiam. Rano na stoliku przy wejściu zostawiam kartkę: „Please don’t spray the room with insecticides. They make me alergic!”
Nie mam siły na wieczorną, alkoholową integrację z grupą, tym bardziej, że po pierwsze nie mam dość kasy na drinki, a po drugie i najważniejsze – biorę doxycyclinę od malarii i innego paskudztwa i mimo zapewnień ludzi, że alkohol antybiotykom nie szkodzi – nie będę ryzykować. Jedyne na co sobie pozwalam, to czasami piwo do lunchu. Już mam objawy skutków ubocznych zażywania doxycykliny – rozwarstwianie się paznokci, zaczerwienienie skóry i
Wyjeżdżamy z parku. Po drodze piknik na przełęczy nad jeziorem Manyara. Samo jezioro widzimy tylko z daleka, za to w Manyara village, na drzewach siedzą całe stada bocianów. Nasze bociany tutaj! Robimy zdjęcia, ale gdy przyglądamy się bliżej, to okazuje się
Przydrożny sklepik z pamiątkami. Młody chłopak usilnie namawia mnie na kupno kanga – ciepłej bawełnianej chusty, a w zasadzie kawałka materiału w krzykliwych kolorac
Przy wjeździe na terytorium Ngorongoro, krótki postój na opłaty, skorzystanie z toalety i zakup kartek do Polski. Stada wałęsających się pawianów – zupełnie oswojonych a nawet bezczelnych. Na szczęście zamknęliśmy dach i zasunęliśmy szyby. Obserwuję, jak przy innym samochodzie pawian w ułamku sekundy wskakuje na maskę, potem na dach i usiłuje dostać się do środka. Ledwie udaje się go odgonić
Kolejny postój przed wjazdem na terytorium Serengeti. Przy drodze pasące się stado słoni jakby nigdy nic. Tu budynki, parking, samochody, chodzący turyści, a tuż obok pasące się słonie. Oswojone, czy co? Raczej przyzwyczajone. To one są u siebie, a my jesteśmy tylko gośćmi. Najstarsza samica podchodzi do drogi i trąbi ostrzegawczo jakby mówiła: uwaga, zaraz będziemy przechodzić. I rzeczywiście – reszta stada posłusznie podąża za nią na drugą stronę drogi. Dzieci schowane za matkami i starszym rodzeństwem. Przechodzą dosłownie tuż przy
Pojawiają się piękne, o metalicznym, niebieskim połysku ptaszki, wielkości naszego szpaka. Podskakują na nóżkach, szukając czegoś do jedzenia. W drodze powrotnej będę obserwować jak całe stadko wydziobuje ziemię, na którą ktoś rozlał trochę wody. Woda tutaj to towar deficytowy.
Pędzimy dalej ku Serengeti. Spychacze rozsuwają czerwoną ziemię i kamienie – pewnie będzie tu kładziony asfalt. Przy drodze
Po obu stronach drogi pojawiają się stada gnu,
Ruszamy dalej, ale dosłownie już po chwili kierowca gwałtownie hamuje – przez drogę pełznie czarny wąż. Zanim zdążyliśmy wyciągnąć kamery, wąż z machnięciem ogona znika w trawie pod kamieniami. Czarna mamba! – ostrzega kierowca. Bardzo jadowita! Jad powoduje paraliż centralnego układu nerwowego i śmierć następuje po 10 minutach od ukąszenia. Jedyny ratunek to natychmiast odciąć ukąszoną kończynę! Odciąć? Czym? Może szwajcarskim scyzorykiem, który mam w kosmetyczce? A może trzeba byłoby poszukać masajskiego pasterza z maczetą? To było
Ruszamy dalej. Wielkie, kominowe obłoki zawieszone tuż nad ziemią. Gorące powietrze sprawia, że pasące się w oddali stado antylop wygląda jakby spacerowało nad brzegiem jeziora. Fatamorgana na sawannie?
Dojeżdżamy do pierwszych kopjes. Skupiska granitowych głazów sprzed 500 mln lat – świadków prehistorii Ziemi, dziś przykrytych
Na czubku akacji siedzi orzeł – ciemna, śmieszna sylwetka przypominająca wyrośniętego kurczaka czy innego kurka na dachu. Dopiero gdy zrywa się do lotu i rozkłada skrzydła,
Kolacja i spać! W nocy deszcz i wiatr. Zimno. Przykrywam się dodatkowo ręcznikiem.
Nasza grupa jest nieliczna – w sumie 10 osób. Mieścimy się w dwóch samochodach a posiłki jadamy przy wspólnym stole. Jeden z kolegów w typie wesołka, wciąż robi różne podpuchy – np. że znalazł w środku buszu muszlę, która okazuje się plastikową nakrętką od butelki, albo że widział słonia na drzewie. On i Kanadyjczyk, sypią dowcipami i przy naszym stole wciąż wybuchają salwy śmiechu ku zgorszeniu dystyngowanych Anglików i sztywnych Niemców. Żona strofuje żartownisia, a my stwierdzamy, że to skutki uboczne zażywania Lariamu – pobudzenie psychoruchowe. Znów salwa śmiechu.
Następnego dnia jedziemy pod Moru Kopjes i nad jeziorko Magadi. Nad brzegiem jeziorka leży szkielet hipopotama a okoliczne bagienka śmierdzą z daleka zgnilizną. Jedziemy dalej. Kopjes stanowią porośnięte drzewami i krzewami wysepki zieleni na bezkresnych trawiastych równinach. Są też doskonałym punktem obserwacyjnym dla drapieżników. Gospodarzy niestety nie ma dziś w domu, a może leżą gdzieś za kamieniem czy pod drzewem o parę
Niespodzianka – podjeżdżamy pod skupisko świętych, masajskich, grających głazów – to tutaj, uderzeniami o kamienie, była zwoływana z okolicy narada starszych. Czym oni walili w te kamienie? Młotkami czy innymi kamieniami? – bo są powybijane zagłębienia wielkości pięści! Kamienie rzeczywiście grają i to na różne tony w zależności gdzie się uderzy. Na miejscu, podparty na łokciu leży sobie strażnik w zielonym uniformie, z kałachem przy boku. Nasz kierowca wita się z nim wyciągając rekę i grupa się zastanawia czy był to tylko przyjacielski uścisk dłoni czy przy okazji wsunął mu w rękę parę bagsów za to, że wpuścił nas na skały. Okazuje się, że ochrania ekipę filmową, chyba japońską, robiącą jakiś film dokumentalny. I rzeczywiście pojawia się jakiś skośnooki Azjata z mikrofonem wielkości kija basebalowego owiniętego w jakiś frotkowy materiał co sprawia, że wygląda jak gigantyczna zmiotka do kurzu. Pewnie nagrywali grające kamienie. Jedziemy, jedziemy - woła kierowca. Zostaję z tyłu i przykucam by zrobić dobre ujęcie. Po powrocie do lodży dowiaduję się, że tydzień temu na drzewach rosnących obok głazów siedział sobie lampart. Może to tylko takie gadanie dla podkręcenia atmosfery, ale z dziką przyrodą trzeba uważać.
Kolacja. Wyśmienita, aromatyczna, tanzańska herbata i kawa. Jedzenie. Stosy jedzenia, sałatek i
Dzisiaj jedziemy do Hippo pool – po drodze przekraczając koryto rzeki. W bajorku wielkości kałuży spotykamy pierwszego hipcia. Na nasz widok niechętnie podnosi się i wychodzi z wody, która ledwie przykrywała mu tylne nogi i kawałek tyłka. Po wyjściu okazuje się, że mocno kuleje na jedną nogę. Może wezwać weterynarza? – pytamy kierowcę. Niestety, tu jest rezerwat i hipcio zostaje zostawiony własnemu losowi. Albo sam wyzdrowieje albo stanie się pokarmem dla hien, sępów i szakali. Dojeżdżamy do rzeki. Po drugiej stronie tłoczy się
Wracamy do lodży na krótki odpoczynek. Po południu kąpiel w basenie z widokiem na otaczającą sawannę z kępkami buszu. Po murkach biegają jaszczurki. Pan jaszczurek w godowych barwach – wściekły fiolecik, róż i błękit, prezentuje się tak okazale, że o jego względy zabiegają dwie panie na raz. Kiedy wychodzimy z basenu, rzucają się na nas roje much – na szczęście spragnionych wody a nie naszej krwi.
Wieczorny game drive. Nad bajorkiem siedzi ptaszek – waruga, o piórkach na głowie ułożonych w kształt ślusarskiego młotka - stąd inna nazwa – młotogłowy. Po drodze mijamy jego, jak na wykonawcę, olbrzymich rozmiarów gniazdo ulepione z mokrej ziemi. Ponoć jest ono bardzo przemyślne zbudowane – ze ślepymi korytarzami i wejściem od dołu, tak, by zmylić węże i innych mających chrapkę na pisklęta. Tak twierdzi drugi z kierowców – pasjonat i znawca zwyczajów ptaków. Wracamy do lodży. Zachód słońca nad Serengeti.
Dzisiaj żegnamy Serengeti. Poranny game drive. Atakują nas gzy i muchy. Kiedy zabijam ślepaka na szybie, całą dłoń mam we krwi – ale się opił! Mam nadzieję, że to krew antylop lub zebr a nie nasza. Przy drodze spotykamy stado żyraf. Wcale się nie boją – stoją tuż przy, a w zasadzie nad samochodem. Robimy zdjęcia – super blisko. Kierowca twierdzi, że nie odbierają samochodu jako żywego stworzenia, bo nie słyszą rytmu zbliżających się kroków. Jesteśmy więc dla nich elementem krajobrazu.
Przy bramie wyjazdowej z parku, gdzie zatrzymujemy się na pamiątkowe zdjęcia, znajduję laterytowe, błyszczące miką, kamienne serce. Chude, chropowate, kanciaste, ale piękne. Serce Serengeti.
Wizyta w wiosce Masajów. 20 $ od łebka. Podjeżdżamy pod manyatę. Wita nas masajski „manager”, bo na wodza jest raczej za młody. Za to świetnie mówi po angielsku i ma zmysł do interesów – kasę przelicza jeszcze na masce samochodu. Tłum mieszkańców wita nas piosenką i tańcami, w trakcie których wojownicy - morani wyskakują wysoko w powietrze. Wyprostowane na baczność sylwetki, w czerwonych i niebieskich shukas, ponad pylistą ziemią. Podchodzą kobiety, prosząc o datki i o zakup bransoletek. Jedna z nich, z dzieckiem w chuście na plecach, podchodzi do mnie i prosi: „give me a pen”. Przyzwyczajona do „give me a tip”, nie rozumiem o co jej chodzi. Pen! Wykonuje dłonią w powietrzu ruch pisania. Cała dumna zatyka sobie długopis za kangę – tuż przy odsłonietym, nagim ramieniu.
„Manager” bezceremonialne, jak małe dziecko w stosunku do odwiedzających krewnych, zagląda do mojej reklamówki. Co tam masz? To dla nas? Wzięłam koc polarowy dla dzieci i materiały szkolne: kredki, farbki, długopisy, ołówki no i oczywiście bloki rysunkowe. Macie tu szkołę? – pytam. Tak, mamy, później ci pokażę, o.k? A teraz chodź do mojej chaty. Chata zrobiona z patyków, pomiędzy którymi w pewnych odstępach tkwią grudki ziemi sklejonej krowim nawozem. Chatę buduje żona. Ma na to 2 tygodnie. I tak co 5 lat, bo średnio co tyle lat zmieniają miejsce osiedlenia. Wchodząc, mimo, że pochylona, zahaczam głową o dach. Nisko, ciasno i
Masaj pyta ile mam lat, a gdy proponuję, by zgadł, dodaje mi 10 lat więcej. Jestem podłamana, dopóki nie dowiaduję się że im ktoś starszy, tym większym cieszy się szacunkiem. To miał być komplement!
Idziemy do szkoły – to taki sam pleciony szałas z podłogą z piasku. Ale jest nauczyciel, są ławki, w których siedzą umorusane dzieci i jest tablica. Na tablicy parę słów po masajsku i po angielsku. Ciekawe czy ta szkoła rzeczywiście funkcjonuje i czy ta tablica była ścierana odkąd napisano na niej te słowa - czy jest to tylko pokaz dla turystów. Nauczyciel ogląda pomoce szkolne. W końcu zabiera mi również reklamówkę, w której je przyniosłam. Gdzieś je musi trzymać, a żadnych szaf tu nie widzę. Żona managera bierze liczydło jako grzechotkę dla dziecka, które nosi w chustce na biodrze. To nie jest zabawka, to do nauki liczenia - tłumaczę bez powodzenia.
Za wioską, w cieniu akacji, grupka moranów siedząc lub półleżąc, gra w kości umieszczane w pojemniku z dwoma rzędami dołków. Jak widać robota jest podzielona: Dzieci pasą bydło, kobiety nizają paciorki na sprzedaż, przynoszą wodę, zbierają opał, doją krowy, kozy
Robimy sobie razem pamiątkowe zdjęcie. Jak stają obok, to okazuje się, że nie są wcale tacy wysocy. No i zęby, zamiast lśnić bielą są pożółkłe od żucia jakiegoś świństwa. Dopiero teraz zauważam, że oczy też mają lekko nieprzytomne. Oj, żeby ta kasa nie poszła na „codzienną, niezbędną działkę ziela”!
Widziałaś jakie te dzieci były brudne? – pyta koleżanka. Widziałaś jakie miały dłonie? A w czym się miały umyć?- odpowiadam. Przecież w wiosce nie ma studni. A gdyby się nawet umyły, w tym wszechobecnym kurzu, za 5 minut byłyby tak samo brudne jak przedtem. My, po krótkiej wizycie, cali jesteśmy utytłani. Wilgotnymi chusteczkami wycieramy ręce aż po łokcie i nogi do kolan.
Nasz kierowca z plemienia Chagga wyraźnie nie lubi Masajów. Mówi że to lenie i darmozjady, którzy dostają kupę pieniędzy od rządu i tylko je marnotrawią. Wymieniamy poglądy. Moim zdaniem, mają prawo do takiego stylu życia jaki im odpowiada. Ta ziemia należy od wieków do nich i jeżeli są szczęśliwi, prowadząc życie nomadów, to ich sprawa. No ale dochodzi kwestia kształcenia dzieci, opieki zdrowotnej, praw kobiet itp. Dyskusja wkracza na grząski grunt.
Zjeżdżamy do kaldery Ngorongoro. 600 m w dół. Przy wjeździe masajski strażnik z dzidą i sznurkami paciorków, przewieszonymi przez rękę. To wojownik, czy handlarz – pytam kierowcę. Oczywiście że wojownik, odpowiada bez mrugnięcia okiem.
Na zboczach krateru, bujna zieleń i typowe kandelabrowe euforbie. W ścianach zbocza, rzędy dziur – podobno jamy, w których hieny wychowują swoje młode.
Pierwsze co widzimy, to stada bydła Masajów – mają prawo je tu wypasać. W środku krateru błyszczy tafla jeziora otoczonego wianuszkiem białej soli. Przy drugim brzegu, różowy kożuch flamingów. Nie możemy niestety podjechać na sam brzeg, ani wysiadać z wozu. Przy wodopoju ucinająca sobie drzemkę hiena – tylna część ciała w wodzie – chłodzenie zapewnione. Leniwie podnosi łeb na nasz widok. Stada gnu i zebr. Okres rui – byki biorą się za łby zaś ogiery zebr prezentują okazałe narządy płciowe. Piąta noga – śmieje się kierowca.
Jedziemy dalej. Za linią krzewów majaczą sylwetki lwów. Przez lornetkę widzę, że jest ich co najmniej 4, z czego 2 leży na grzbiecie z łapami do góry. Może to dwie pary małżeńskie? Nie będziemy im przeszkadzać, a na zdjęcie jest zbyt daleko. Nad kraterem przesuwają się cienie obłoków i w pewnym momencie zaczyna kropić deszcz. Opuszczamy dach ale deszcz mija tak nagle jak przyszedł. Na drodze stado zebr i gnu. Zebry podchodzą do rzeki, ale boją się przejść na drugą stronę i się wycofują. Gnu śpią, leżąc na środku drogi i z ociąganiem podnoszą się na widok samochodu. Przy drodze stadka bawołów. Byki trzymają się razem a matki z młodymi oddzielnie. Jestem rozczarowana ich wielkością – to coś jak nasze krowy, tylko na wyższych nogach – daleko im do żubrów. Ale ponoć potrafią wściekle atakować i są bardzo niebezpieczne.
Lwów nie widać, choć na nie najbardziej się nastawialiśmy. Podobno w poprzedniej grupie, jeden z uczestników wciąż dopytywał się o lwy, aż zniecierpliwiony kierowca zapytał czy ktoś z grupy ma telefon do lwa – to on zadzwoni i poprosi by się pokazał. Przejeżdżamy przez rzekę i już mamy wyjeżdżać z krateru, gdy kierowca innego wozu daje nam znaki światłami. Kierujemy się w tamtą stronę i oto na skraju drogi leży wspaniały Simba oddający się swojemu ulubionemu zajęciu, czyli drzemce. Dopiero jak podjeżdżamy bardzo blisko, leniwi
Tuż przed wyjazdem z krateru, nasz kierowca, który zostaje bohaterem dnia, dostrzega lwicę śpiącą na konarach drzewa wśród listowia. Jest prawie niewidoczna – jak on ją zauważył? Może po tylu safari zna już dokładnie terytoria stad i wie gdzie można spodziewać się zwierząt? Elza – proszę, otwórz oczy, zbudź się panienko; ale lwica spokojnie oddycha i nawet nie myśli się podnieść.
W zboczu wąwozu, którym jedziemy, jakieś dziury i wyrwy. To ponoć robota słoni; ich lizawki, w których szukają soli mineralnych
Jedziemy do lodży. Wystrój ekskluzywny zaś towarzystwo międzynarodowe. Przed lodżą basen i taras widokowy na krater. Oczywiście nie mogę sobie odmówić kąpieli w basenie, choć woda okazuje się lodowata. Zachód słońca nad kraterem.
Po kolacji znów odprowadza nas Masaj. Chwilę z nim rozmawiam. Pytam czy też mieszka w takiej chatce z patyków jakie widzieliśmy dzisiaj rano, ale mówi, że nie, jego rodzina mieszka inaczej. Jest spod Arushy i już 3 miesiące nie był w domu i bardzo tęskni za żoną i trójką dzieci. Musi zarabiać z daleka od domu, by opłacić dzieciom szkołę. Dobrze myśli, może będą mieć lepsze życie, tylko czy bardziej szczęśliwe? Rozmawiamy o życiu, o rodzinach, dzieciństwie. Jak wytłumaczyć facetowi, który w życiu nie widział konia, jak wygląda koń? Wielbłąda widziałeś? Widziałem. No to koń to taki wielbłąd, tyle że bardziej płaski. Można na nim jeździć i pracować w polu. Pyta mnie, czy mam samochód. Nie, nie mam. Pewnie sobie kupisz, jak wrócisz do domu – wzdycha. Ja chciałbym mieć samochód. Marzenie masajskiego wojownika – samochód, którym mógłby dojeżdżać do pracy.
Nasz Masaj jest ubrany w kufajkę i czapkę uszankę i wygląda jak ruski pogranicznik na Syberii. No cóż, jak ktoś ma na codzień plus 30 w cieniu, to na tej wysokości marznie przy kilkunastu stopniach. Rzeczywiście, po zachodzie słońca zrywa się zimny wiatr.
Rano wyjazd do Arushy. Ostatni postój w punkcie widokowym nad kraterem Ngorongoro. Jest chłodny ranek i nasi kierowcy narzucili sobie na ramiona masajskie czerwone kanga. I oto stoją przed nami – dwaj Chagga Masai – czyli coś jak podhalańscy Kaszubi. No, ale skoro mogła być Mzungu Masai – Biała Masajka – Szwajcarka co poślubiła Masaja, to Chagga mogą sobie założyć masajskie okrycia – no nie?
W Manyara village zatrzymujemy się przy sklepiku, gdzie u właściciela – muzułmanina w haftowanej czapeczce, targuję zakup damskiej kangi a właściwie materiału na spódnicę czy plażowe pareo z tanzańskiej bawełny, w afrykańskie motywy. Facet zaczyna cenę od 45$, ja zaś od 2$. Zszokowany, komentuje: „chcesz mnie zabić?” Podnoszę do 5$ - za tyle to ja sam kupuję do sklepu – rzuca nieostrożnie. No, to teraz wiem, ile sobie liczysz marży. Dalej przerzucamy się cenami i jestem zdziwiona że nie uraczył mnie opowieściami o licznych dzieciach, chorej żonie, starych rodzicach i licznych nieszczęściach, które na niego spadły i z których mogę go wyratować jedynie licznymi i drogimi zakupami. Twardo obstaję, że nie kupie całych 4 m za 25 $. Jestem pierwszym klientem, którego nie może stracić, więc zgadza się przeciąć materiał na pół i sprzedać za 12$. O.k. 2m szerokie na 1,5 w zupełności mi wystarczy. Materiał przecina maczetą, przy okazji raniąc się w palec. Oj, chyba będzie klął ten biznes. Jego młody pomocnik usiłuje nakłonić mnie do kupna jeszcze czegoś, a gdy widzi, że nie daję się skruszyć, zniża głos i prosi - potrzebujemy pieniędzy na jedzenie. Może chociaż dasz mi tipa na colę? Albo chociaż długopis? Co oni z tymi długopisami? Gdybym wiedziała, że jest tu takie zapotrzebowanie na długopisy, to bym wzięła parę pudełek. Plus zeszyty, bo chyba nie będą pisać na piasku.
Jedziemy dalej wśród plantacji bananów i kukurydzy. Na wiejskim targu, kobiety siedzą przy poukładanych w wiaderkach, słodkich ziemniakach w kolorze czerwono-fioletowym. Kupujących nie widać, ale za to kwitnie wymiana poglądów. Większość mężczyzn szczupła, a nawet chuda, za to panie przy kości, z tyłkami tak odstającymi do tyłu, że mogłyby nosić na nich zakupy. Zjeżdżamy w dolinę – oto kolory Afryki: czerwone drogi i szachownica pól - zielonych, brązowych, żółtych. Oto ktoś orze pole, w trzy pary wołów a na sąsiednim polu pracuje traktor. Ludzie idą niosąc na głowach kanistry i wiaderka z wodą. Skąd ją biorą? Jest. W dole, w na wpół wyschniętym korycie, leniwie wije się brązowa rzeka a właściwie strumyk, bo tyle z niej zostało.
Po drodze mijamy wypadek samochodowy. Trzy ciężarówki, dwie w rowie, kabiny kierowców zgniecione jakby to nie była blacha a folia aluminiowa. Wokół rozsypane plastikowe butelki z wodą. Nie wyrobił się na zakręcie? Hamulce odmówiły posłuszeństwa? Wygląda na czołowe. Kierowca przez radio dowiaduje się, że dwóch kierowców nie żyje a trzeci ma połamane nogi. Kiedy mijamy jedną z ciężarówek, w otwartych drzwiach zgniecionej kabiny widzę zakrwawione ciało, które wygląda jak zniszczona, szmaciana lalka. W myślach mówię modlitwę za zmarłych. Dzisiaj czyjś syn, mąż, ojciec, nie wróci do domu, a rodzina straci podstawy egzystencji. Coś się chyba zmieniło w mojej twarzy, bo widzę jak kierowca kątem oka obserwuje mnie we wstecznym lusterku. No cóż, może im zabrakło szczęścia, a może nie mieli białego, strusiego pióra?
W Arushy ulica funkcjonuje normalnie. Biali wymieszani z czarnymi. Kierowca zatrzymuje się przy poczcie, byśmy mogli wrzucić kartki do Polski. Dojazd do granicy. Żebrzące dzieciaki. Dziewczynka ze ślepym dziadkiem. Gdy dostaje słodycze – daje zjeść najpierw dziadkowi – w końcu to on zarabia, wzbudzając litość, a ona tylko mu towarzyszy. Zmiana wozów i zmiana kierowców. Kolejne wypełnianie kart wjazdowych. Którego to dzisiaj? Straciłam rachubę czasu. Dobrze że mam datownik w zegarku. Jaki to miesiąc? Styczeń? Z nieba leje się żar. Na pewno jest to styczeń a nie np. sierpień? Dziwne uczucie.
Kenijskie wozy są dużo gorsze od tanzańskich landcruiserów, ciasne, otwierane tylko z jednej strony i bardzo kanciaste. Nasz nowy kierowca w typie Ediego Murphiego – tyle, że Kikujus. Gęba mu się nie zamyka. Przez całą drogę nadaje albo do pilotki albo do kierowców, jadących z naprzeciwka wozów. Wygląda to jak rytuał. Dojazd, zatrzymanie, opuszczenie szyby i rozmowa. Cały czas powtarza się zwrot „ komodzie, komodzie”. Czy oni nie mają innych tematów, tylko rozmowy o meblach? Okazuje się, że owo „komodzie” oznacza „na wprost”. Niestety, nasz Kikujus nic nie wie o słonicy Echo ani o jej synku Ely’u z Parku Amboseli. Widocznie nie ogląda filmów National Geographic. Tak więc, nie dowiemy się jak się powodzi rodzinie Echo.
Wjeżdżamy do Amboseli. Przy bramie tłum Masajów lub „masajopodobnych”, oferujących koraliki, bransoletki, rzeźby. To, co na początku budziło zażenowanie i współczucie, teraz budzi zniecierpliwienie i złość. Dla nich jesteśmy „mzungu” – bogaci biali, którzy powinni dać im zarobić a najlepiej w ogóle im coś dać. Młody chłopak – miejscowy elegancik ubrany w T-shirt z amerykańskim nadrukiem, proponuje mi kupno słonika. Rzeźba ładna, ale to kolejny zbieracz kurzu, a mi już kończą się pieniądze. Jest uparty i nie daje się spławić nawet ostatecznym argumentom, że moi rodzice mieli tylko 1 krowę, że chodziłam do szkoły 6 km, podczas gdy jego rodzice mają dużo krów a on sam chodził do szkoły tylko 4 km. Nie mówiąc już o tym, że mój ojciec miał tylko jedną żonę, a więc według tutejszych standardów był biednym człowiekiem. Chłopak ma na szyi złoty (a może tylko żółty) łańcuch i nie wygląda na biednego. Mówi, że potrzebuje kasy na jedzenie. A ja to niby na co – na picie? Sprzedaj ten łańcuch, to będziesz miał na jedzenie! W końcu wyznaje, że te rzeźby to nie jego, że rzeźbi kolega, a on tylko sprzedaje. No tak, również i tutaj pośrednicy zarabiają najwięcej. Nie masz kasy? – pyta. A może kartę Visa? Czyżby w buszu można było płacić również kartą? Nie mam, mam tylko polską walutę. Pokaż – prosi, i z zainteresowaniem ogląda 5 zł. To to samo co euro – pyta? No tak, w końcu jesteśmy w EU – puszczam oko do kolegi. Żartujesz sobie. To zapłać mi 40 zł, a ja wymienię w banku. Kolega
Jesteśmy w Amboseli – dookoła tylko żółty, suchy piach. Jedziemy po dnie wyschniętego jeziora. No tak, na mapie jezioro było zaznaczone jako okresowe, a po tej stronie Kili jesteśmy w tzw. cieniu opadowym – chmury zawieszają się na Kili i deszcz tu nie dociera. Piasek i piasek, wreszcie drobne kępki trawy. Pierwsza hiena patrolująca okolicę. Zerkamy w kierunku Kili – pokaże się zza chmur czy nie? Wreszcie jest! Białe języki lodowców na szczycie Kibo a po lewej, ośnieżony ząb Mawenzi – wreszcie coś, co kształtem kojarzy się z górami. Ku naszej radości, pojawia się stadko słoni – klasyczne ujęcia - słonie z Kili w tle. Mamy je!
Przy sadzawce leży samotny bawół, otoczony stadkiem białych ptaków – pewnie jakieś bąkojady. Dalej już całe stadko bawołów. Odwrócone do nas tyłkami. Dopiero na moje muczenie, jeden zwraca się w naszą stronę. Uważaj, ostrzegają dziewczyny, bo jeszcze się zakocha i będziesz musiała mu wyrabiać polską wizę. A jak jej nie dostanie, to będę rozpaczać, że nie pisze i nie dzwoni – podchwytuję żart.
Coraz więcej słoni, wreszcie całe stada liczące może kilkadziesiąt sztuk. Wyskubana trawa, poprzewracane drzewa. Podjeżdżamy bliżej i matka ze starszą córką, od dawna wyćwiczonym manewrem stają bark w bark, zasłaniając młode. Widzę tylko jego cienkie nóżki pod brzuchem mamy. Ale mały urwis wymyka się spod rodzicielskiej opieki i zaciekawiony drepcze w naszą stronę. Tata sika i robi kupę jednocześnie i za chwilę całe stado przemaszerowuje tuż przed maską samochodu.
W przydrożnym rowie, o jakieś 2 m od nas, obok mostku z rurą przepływową, leży młoda hiena. Szykuje się na nocleg czy może jest ranna? Starannie wylizuje sobie łapę i brzuch, nie zwracając na nas uwagi. Dopiero jak wołam ją w psim języku, strzyże uszami i na krótko podnosi głowę po czym znowu powraca do wieczornej toalety, wylizując sobie „narządy”. Odjeżdżamy by zrobić miejsce innym.
W drodze na kolację, w Amboseli lodge spotykam managera z Hemingway’s bar. Pyta ilu nas jest i zaprasza całą grupę do siebie, do baru. O 9 wieczorem będziemy karmić dziką zwierzynę - mówi. Przychodzą hieny paskowane. Mamy też wodopój, do którego przychodzą słonie. Teren jest oświetlony reflektorem z góry. Oczami wyobraźni widzę już dwie hieny walczące o resztki impali i odpędzającego je od wodopoju słonia. Przyjdziemy na pewno! A przy okazji – czy zna się pan na gwiazdach? (od kilku dni usiłuję wydobyć z obsługi lodzy gdzie jest Krzyż Południa). Niestety, odpowiada – nie znam gwiazd, a jedyne co mogę ci pokazać to Krzyż Południa. Bingo! Niestety, mówi, jest on widoczny na naszym niebie dopiero od marca. Rzeczywiście nie kłamał. Po powrocie sprawdziłam w atlasie. Rewanżuję mu się, pokazując Oriona i Syriusza – naszych starych znajomych z nieba nad Polską.
Po kolacji idziemy do baru, na obserwację dzikiej zwierzyny. Nasz znajomy manager proponuje byśmy zamówili drinki, bo na zwierzynę trzeba będzie poczekać. To o to chodziło? Zwierzyną okazują się okoliczne koty, karmione resztkami z kuchni. Gwoli sprawiedliwości
Rano, po parku otaczającym lodżę przechadza się całe stado małpek w poszukiwaniu jedzenia – starsze, młodsze, matki z małymi przy cycku, zawieszonymi pod brzuchem. Niezbyt płochliwe, pozwalają się fotografować. Za to stado mangust przebiega w podskokach przez parking i znika w buszu. Idę na spacer i robię parę ujęć Kili o wschodzie słońca.
Dzisiaj jedziemy do Parku Tsavo West. To bardzo niebezpieczne tereny – gwałcą i rabują ;) Potrzebujemy strażnika z kałachem. A raczej to on potrzebuje nas, by zarobić te parę dolców za obstawę. Czekamy więc w przydrożnym barze, aż przyjadą strażnicy. Obstawa się spóźnia. Za to Kili jest coraz piękniejsza. Słońce podeszło wysoko, chmury się rozsunęły i Kibo wygląda jak świeżo upieczona babka posypana cukrem pudrem – z nitkami śniegu w żlebach. Za drogą pola kukurydzy, pasące się bydło Masajów i domki pokryte falistą blachą. Gdy fotografuję Kili wraz z polem kukurydzy i krowami, masajski pastuszek spluwa na ziemię – czy to od złego uroku, który mogłabym rzucić na krowy? Znajduję grudę rudej, zbitej ziemi z odciśniętym czubkiem pasterskiego kija. To kawałek Kili. Proponuję kolegom, że odsprzedam im za 25$. Śmiejemy się. Pilotka jest nieźle wkurzona na spóźniających się strażników i mówi kierowcy co o nich myśli. Każe mu dzwonić po nich i odgraża się, że to ostatni raz, gdy daje im zarobić. W końcu ruszamy w kierunku obstawy. Wsiada chłopak, wymizerowany, w lichej kurtczynie, karabin na wpół przetartym pasku. „ Karabiny mamy z drewna, a bęben z patelni...” podśpiewuję pod nosem. Kiedy podpytuję go, przed czym będzie nas ochraniał – przed kłusownikami, czy może lwami – pilotka ostrzega: Tylko jej nie kłam! Nigdy nie widziałam tu żadnych kłusowników! Strażnik milczy skonfundowany. Dla poprawy humoru fotografujemy się z nim na Shetani Lava Flow – by pokazać rodzinie i znajomym, jak bardzo byliśmy bezpieczni na tej wycieczce. Zastygłe potoki lawy, z daleka wyglądają jak zaorane torfowisko – ale gdy podchodzimy bliżej, widzimy twarde, spieczone i splątane nitki skał, porowate jak gąbka kawałki żużlu i duże pęknięcia ziemi, przez które trzeba przeskakiwać. Podobno ostatni wybuch miał tu miejsce 800 lat temu. Kiedy pochylam się by sfotografować wnętrze takiej szczeliny, okazuje się że turyści wykorzystali ją jako przydrożny kosz na śmieci. Na dnie leżą plastikowe butelki, papiery i kawałki folii. Uroki cywilizacji. Zabieramy na pamiątkę kawałki spieczonej lawy.
Pod dachem bramy wjazdowej do Tsavo zawieszone są całe stadka owadożernych nietoperzy. Wyglądają jak woreczki, sakiewki zawieszone u powały. Uwaga na spadające odchody - ostrzega pilotka. Jedziemy dalej. Teren tu bardziej dziki i rozległy. Mniej sawanny, więcej kolczastego buszu. Zwierzyna jest bardziej rozproszona i trudniej ją wytropić. Zwierzęta są też bardziej nieufne. Myślę, że dużą rolę odgrywa tu rozległy teren, mniej spotkań z turystami, za to więcej z kłusownikami, o których wciąż dochodzą nas słuchy. Tak wielkiego terenu trudno jest dopilnować. Zwierzyna pewnie wie, że ze strony tych dziwnych, blaszanych stworzeń oprócz smrodu, zakłócenia polowania czy odpoczynku, może ją spotkać coś o wiele gorszego. W Ngorongoro jechaliśmy przez stado gnu i zebr dosłownie szorując o ich boki; tu nie jesteśmy w stanie zbliżyć się na odległość kilku metrów bez wzbudzania paniki. Najbardziej płochliwe są dik-diki. Zawsze w parach, wyglądają jak Bambi na cienkich nóżkach i z rozstawionymi uszami. Szybko znikają w buszu przy drodze.
Stadka zebr, żyraf, strusi – wszystko w rudym kolorze tutejszej gleby. Są i słonie. Młoda samica wyraźnie nie życzy sobie być fotografowana. Na nasz widok odwraca się tyłem, a gdy kierowca cofa, byśmy mogli zrobić ujęcie z boku, całkiem chowa się w krzakach. Kobieta - komentuje kierowca – jeszcze młoda i nieśmiała. Za to samiec nie daje się zbić z pantałyku. Zastyga z wiechciem trawy w pysku a następnie zaczyna posapywać, machać uszami i przy pomocy trąby obsypywać się piaskiem. Robimy zdjęcia i odjeżdżamy. Mamy go – czerwonego słonia z Tsavo.
Postój na piknik na kamiennym wzgórzu porośniętym akacjami i kandelabrowymi euforbiami, górującym nad okolicą. Roaring rocks – ryczące skały, tak nazywają je miejscowi z powodu
Dojeżdżamy do lodży. Lokalizacja niesamowita, na zboczu Ngulia Hills. Tuż przy wejściu rośnie drzewo, całe obwieszone gniazdami wikłaczy, jak choinka bombkami. Każde gniazdko misternie uplecione w kształcie banieczki, z wejściową rurką od dołu. Stada żółtych ptaszków uwijają się przy karmieniu młodych. Nie muszę dodawać, jak wygląda ziemia pod drzewem.
Mieszkamy w pojedynczych domkach – bandach, krytych makuti. Każd
Dzisiaj nasz ostatni game drive. Jedziemy do Mzima Springs. Po wjeździe dostajemy eskortę – młoda strażniczka w uniformie moro, żołnierskie trepy na nogach, przez ramię przewieszony automat. Sylwetka i ruchy modelki. Piękna fryzura z krótkimi dredami wystającymi spod beretu. Jest jednocześnie przewodniczką objaśniającą nam co widzimy po drodze. Oto krzew, którego gałązki są używane do czyszczenia zębów. Chyba turystom zabrakło pasty, bo połowa krzewu, od strony drogi, jest doszczętnie obskubana. Dalej żółty akacjowiec – yellow fever tree – jego kora była używana jako remedium na żółta febrę, - dziś wiadomo, że nie działa, ale za to jest skuteczna w leczeniu dolegliwości żołądkowych. Dochodzimy do źródeł i wypływającej z nich rzeki. Woda podobno spływa tu aż z Kili i stąd rurą jest doprowadzana do Mombasy. W rzece moczą się stadka hipopotamów. Nie śmierdzi tu gnojówą jak w Serengeti, ale też i stadka są o wiele skromniejsze i daleko od nas – przy drugim brzegu. Gdzie te krokodyle? – podobno miały tu być. Wreszcie dostrzegamy jednego wielkości jaszczurki. Może to dziecko a może to taki gatunek? Strażniczka ostrzega by nie podchodzić do brzegu – atak krokodyla może być błyskawiczny. Ale chyba nie takiego, wielkości 30 cm? Idziemy do domku na
Wyjeżdżamy z Mzima i żegnamy się z Tsavo. Przy bramie wyjazdowej, córeczka strażniczki, może z 2-letni szkrab, z głową ostrzyżoną w „wysepki”, potyka się i przewraca na ziemię. Nasz kolega żartowniś, podnosi ją, otrzepuje z piasku i pociesza, oczywiście cały czas mówiąc do niej po polsku. Dziecko patrzy zdumione szeroko rozwartymi oczami. Może pierwszy raz widzi z tak bliska mzungu. Obdarowana słodyczami poupychanymi w buzię, piąstki i pod pachy, drepcze uszczęśliwiona do mamy.
Wjeżdżamy na drogę oddzielającą Tsavo East od Tsavo West i kierujemy się w stronę Voi. Przed nami Taita Hills i wzgórza Voi. Co jest w Voi? - pyta ktoś z grupy. Pole kukurydzy, na które spadł samolot Denisa – odpowiadam. On i jego służący spłonęli żywcem i do pochówku wzięto tylko garść popiołów z miejsca, gdzie było przednie siedzenie.
Przyjeżdżamy do Voi na lunch i mojego ostatniego Tuskera. Oryginalny, podkreśla kelner, stawiając brązową butelkę na stole.
Droga do Mombasy. Coraz więcej palm przy drodze, coraz większa wilgotność i coraz bardziej rzucająca się w oczy bieda. Krótki postój w hotelu, przed odjazdem. Idę na plażę i popływać w basenie. Ocean szumi, wiatr łopocze liśćmi palm i rzędami kolorowych pareo rozwieszonych przy plaży jak pranie na sznurkach. Woda ciepła jak zupa, fale nanoszą wodorosty. Znowu segregacja rasowa. Plaża przy hotelu dla białych a dalej, za porowatymi kamieniami, w których chowają się małe kraby, plaża dla czarnych. Zamiast kremu z filtrem, smarują ciało mokrym piaskiem, a mokre ciuchy rozwiesili do wyschnięcia na okolicznych skałach. Nawet rozwieszone tu pareo są brzydsze, mniej kolorowe i gorszej jakości. Plażowi boye towarzyszą białym, samotnym turystkom. A to przynoszą deskę windsurfingową, a to wynoszą na brzeg łódkę, a to noszą plażową torbę za swoją panią. Obserwuję taką parę – ona w bikini, znad którego kipią zwały tłuszczu, on młody, szczupły chłopak z chustą owiniętą wokół bioder i jej torebką w ręku. Sponsoring? Czy jego usługi ograniczają się do noszenia torebki? A może to tylko pozory i stereotypy? Może ona przyjechała tu sama, by zwyczajnie odpocząć a chłopak wziął ją na litość łzawymi opowieściami (być może prawdziwymi) o licznym rodzeństwie, braku pracy i perspektyw, zmarłych czy chorych rodzicach itp. Może jest to dla niego jedyna szansa, by zarobić parę dolców, będących podstawą utrzymania jego i jego rodziny? I poduczenia się angielskiego w konwersacji. Może gdyby zdjęta litością, wpłaciła jakąś kwotę np. na jego kształcenie, natychmiast pojawiliby się kolejni chętni. To istna stugębna, nienasycona głowa afrykańskiej biedy. A tak, beach boysi, widząc chłopaka drepczącego za swoją „mzungu – lady”, dają jej spokój – ona jest już zajęta.
Droga na lotnisko. Mimo wieczoru, nadal upał i skóra mokra od potu. Kontrola bezpieczeństwa. Przewracanie bagażu. Masz jakieś kamienie? O kurcze, zabierze mi moje kamyki z Serengeti, Ngorongoro i Tsavo! Jakie kamienie? Szlachetne! Np. diamenty? Nie, nie mam. Co go napadło? Może podejrzane jest to, że mam przy wyjeździe lżejszy bagaż? Rozbebesza moją kosmetyczkę i znalazłszy nożyczki do paznokci mówi – to jest zabronione! Tak, ale ja nie zabieram tego do samolotu – to idzie w głównym bagażu do luku bagażowego! Zasuwa walizkę a ja, w zdenerwowaniu zapominam zamknąć ją na klucz. Błąd. Dopiero w domu okazuje się, że walizka zostaje jeszcze raz przeszukana a w poszukiwaniu diamentów, mój kawałek Kili, z odciskiem masajskiego kija, rozbity na kawałki. Diamentow nie znaleziono bo ich nie było, za to znaleziono moją lornetkę, której brak stwierdzam przy rozpakowywaniu. Patrzę na to jednak pozytywnie. U mnie leżałaby zakurzona na półce, a tak trafi pewnie na bazar w mombaskiej dzielnicy slumsów i może jakiś masajski pastuszek, dzięki niej, w porę dostrzeże lwa stanowiącego zagrożenia dla jego
Wiedząc, że tylko rzędy z wyjściami awaryjnymi mają większe odstępy – w sam raz dla moich długich nóg, proszę o miejsce przy oknie w tych rzędach. Niestety, odpowiada urzędnik, ale te rzędy są dodatkowo płatne. Ciekawe ile i komu płatne – pewnie jemu do kieszeni. Daj mi po prostu miejsce przy oknie, mówię zrezygnowana. Dostaję 13 rząd i pełną obsadę na 2 miejsca obok. Złośliwiec. Jest nas tak mało, że każdy ma miejsce przy oknie i po starcie bez problemu przenoszę się do rzędu z wyjściem awaryjnym Lot prześpię rozłożona na trzech siedzeniach. Na razie idę do strefy wolnocłowej. Tanie alkohole, których i tak nie kupuję i zatrzęsienie sklepików z rzeźbami i afrykańskimi pamiątkami. Ceny o połowę niższe od najniższych w przydrożnych sklepikach. Znajduję pięknego, białego nosorożca, za jedyne 5 $. Dobrze mówił Fajbusiewicz – najtaniej, pamiątki z podróży można kupić u Hindusa, w hurtowni, w Warszawie. Tylko że każda rzecz, kupiona tu na miejscu, to często rodzaj myśliwskiego trofeum, wynik długich targów, a jednocześnie nić wiążąca mnie z tamtym miejscem, osobami i sytuacją. Z czym może wiązać mnie słonik czy tykwa zakupione w hurtowni w Warszawie? Z hurtownią w Warszawie oczywiście.
Przed startem Cypryjczyk z załogi samolotu otwiera wszystkie luki bagażu podręcznego i dwukrotnie przechodzi wzdłuż samolotu, psikając jakimś paskudztwem. Znów mosquito spraying? – krzywimy się niezadowoleni. Security measures! – odpowiada krótko. Odkręcamy na maksa wentylację. Żegnaj Afryko! Rano lądujemy w Warszawie. Temperatura minus dwa, oszronione drzewa i czerwono wschodzące słońce. Tyz piknie!