wtorek, 5 maja 2009

Relacja z wycieczki „Wenezuela – karaibska księżniczka Ameryki” 7-18.02.2009 r.

Dzień 1. Wczesna pobudka, po godz. 5-tej rano trzeba być już na Okęciu. Wylatujemy z niewielkim opóźnieniem ok. 7.20, a o 9.30 wysiadamy z samolotu na lotnisku de Gaulle’a w Paryżu. Kontrola paszportowa, kontrola bezpieczeństwa, swoje oczywiście trzeba odstać i pakujemy się do następnego samolotu, który zabiera nas już bezpośrednio do Caracas. Po ponad 9-godz. locie lądujemy w stolicy Wenezueli, jest 15.15 miejscowego czasu. Kolejna odprawa, trwa to trochę, ich tempo pracy przyprawia o szczękościsk, ale cóż, ... sami tego chcieliśmy. Jeszcze chwila stresu, ale walizki wyjeżdżają na taśmie, więc już nic złego nas chyba nie spotka. Jedziemy do hotelu, tego dnia nie ma już nic w planie oprócz kolacji, wszyscy chcą odpocząć po podróży. Hotel podobno najlepszy w mieście, wg lokalnej kategorii 5 gwiazdek, ale jakby to odnieść do naszych warunków to taki wczesny Gierek. Ale przecież nie przyjechaliśmy po to, aby siedzieć w hotelu.

Dzień 2. Ten dzień przeznaczony jest na zwiedzanie Caracas. Podobno nic szczególnego, podobno rozczarowuje jak każda stolica w Ameryce Południowej, ale to jednak stolica, więc zobaczyć wypada. Odwiedzamy więc plac Bolivara, dom Bolivara, muzeum Bolivara, oglądamy obrazy z Bolivarem, pomniki Bolivara, skarpetki Bolivara, dziurawą wannę
Bolivara, na koniec wszyscy prawie wymiotują Bolivarem, ale to przecież jeden z twórców niepodległej Wenezueli, więc trzeba to jakoś zdzierżyć. Odwiedzamy parlament Wenezueli, panteon, gdzie pochowani są wielcy Wenezuelczycy, oczywiście z Simonem Bolivarem na czele. Potem wjeżdżamy kolejką linową na górę, z której widać panoramę miasta. Teraz dopiero widać, jak pięknie, na wzgórzach położone jest Caracas. Jedziemy jeszcze do małego, kolonialnego, bardzo urokliwego miasteczka 15 km od stolicy, tam krótka przerwa i wracamy na kolację i nocleg do naszego hotelu, gdzie ponoć sam prezydent Hugo Chavez imprezki dla swoich gości urządza. Czujemy się wyjątkowo zaszczyceni...
Dzień 3. Pobudka o 4.30. Dostajemy śniadanie, kawę i paczkę z jedzeniem na drogę i jedziemy na lotnisko, żeby zdążyć na samolot do Puerto Ordaz. Wiekowy McDonell Douglas DC-9 nie wygląda najgorzej, w dodatku ochrzcili go "Juan Pablo II" i w tym cała nadzieja, że doleci w całości. Okazuje się całkiem wygodny, załoga sympatyczna, więc lecimy. Po starcie ukazuje się nam przepiękna panorama Caracas, a chwilę potem dostojne góry Cordillera Costa wchodzące prawie do samego morza. Samolot wznosi się i skręca na południe. Po 50 min. lotu lądujemy w Puerto Ordaz, dalej jedziemy już autobusem jedyną drogą prowadzącą na południe, wyasfaltowaną dopiero w latach 90-tych. Jeden pas w jedną stronę, jeden w drugą, to cała arteria komunikacyjna biegnąca przez pół Wenezueli. Po drodze widzimy mityczne El Dorado, krainę złota, gdzie jeszcze do dziś można spotkać tych, którzy stoją godzinami w rzece z sitem, licząc na odmianę swojego losu. Zwiedzamy też fragment kopalni złota w El Callao. Prawie cały dzień w podróży, ponad 1000 km za nami, kiedy wieczorem docieramy do Kamoiran, leżącego na terenie parku Canaima i Gran Sabany: krainy gór stołowych tepuy, wodospadów, parków narodowych. Tam przewidziany jest nocleg w ośrodku prowadzonym przez Indian. W domkach, które ochrzciliśmy jako "reksiowe budki", warunki są spartańskie, ale właściwie wszystko co trzeba, to było, poza tym nic innego i tak tam nie ma w okolicy, więc nikt nie narzeka. Indianie karmią dość smacznie, więc tym bardziej wszyscy zadowoleni.
Dzień 4. Kolejny dzień jest bardzo relaksujący. Opuszczamy Kamoiran i jedziemy dalej na południe. Zatrzymujemy się przy najbardziej urokliwych wodospadach, jest czas na kąpiel, naturalne hydromasaże, opalanie, po prostu cudowny wypoczynek. Największe wrażenie robi niezbyt może wysoki, bo jakieś 70m, ale bardzo pięknie położony wodospad Kama Meru i jaspisowy potok o pomarańczowym dnie. Jaspis to skała o takim właśnie kolorze. Po drodze jeszcze punkty widokowe na góry stołowe, najpiękniejsze z nich: Yuruani, Monte Roraima i Kukenan. Zostaje nam trochę czasu, więc wjeżdżamy do Brazylii na małe zakupy, mała miejscowość La Linea to właściwie jedna ulica, trochę sklepów i straganów. Wracamy do Wenezueli i nocujemy w całkiem przyjemnym hotelu w Santa Elena de Uairen tuż przy granicy.
Dzień 5. Tego dnia czeka nas jedna z największych atrakcji tej wycieczki. Opuszczamy Santa Elena i kierujemy się w drogę powrotną na północ, tą samą oczywiście, jedyną drogą, którą przemierzaliśmy przez ostatnie 2 dni. Po ok. 2.5 godz. docieramy do małego lotniska, to właściwie tylko pas startowy i malutki plac postojowy dla samolotów. Tam wsiadamy do awionetek. Mam szczęście, że posadzili mnie obok pilota, dla właściwego wyważenia samolotu podobno... Obok mnie siada sympatyczny wenezuelski pilot, który angielski zna mniej więcej w takim stopniu jak ja hiszpański, czyli dość mizernym. Ale jak się wkrótce okaże, huk w środku jest taki, że żadna rozmowa nie wchodzi w grę. A więc lecimy znów:)) Lecimy nad Gran Sabaną, nad górami stołowymi, nad dżunglą, obserwujemy rzeki wijące się pośród dżungli. Jest trochę chmur, przeszkadzają nieco w podziwianiu widoków, ale też nie jest najgorzej. Po upływie ok. pół godziny znudzony dotychczas pilot zaczyna wytężać swą uwagę, spogląda to za okno, to na GPS-a, manipuluje przy instrumentach, lecimy przez chmurę, nie bardzo widać cokolwiek, aż nagle... wylatujemy z chmury i naszym oczom ukazuje się Diabelski Kanion, pilot pokazuje coś ręką, patrzymy w tamtym kierunku i... jest!!! Najwyższy wodospad świata Salto Angel jest przed nami! Widok zapiera dech w piersiach, przelatujemy obok niego, potem robimy zwrot w kanionie i znów go widzimy, tylko po drugiej stronie. Płynie rzeka, napotyka na ścianę, woda leci w dół prawie 1000 m, potem rzeka płynie dalej. Tak prosto to napisać, ale ten widok na pewno pozostanie nam przed oczami do końca życia. Wylatujemy z kanionu, pilot uśmiecha się i podnosi kciuk do góry, wszyscy robimy to samo w jego kierunku :)) Po kilkunastu minutach lądujemy na terenie Parku Canaima, tutaj czekają nas dalsze atrakcje. Rozbieramy się do kąpielówek, wsiadamy do indiańskiego canu i płyniemy podziwiać kolejne wodospady. Przed jednym z nich zatrzymujemy się. Sympatyczna "mieszana Indianka" prowadzi nas na góręwodospadu, potem schodzimy w dół i przechodzimy pod wodospadem, z drugiej strony ściany wody. Wychodzimy oczywiście kompletnie mokrzy, ale przeżycie to wspaniałe. Wracamy do łódki, płyniemy na obiadek. Po krótkim odpoczynku, podziwianiu widoczków, kwiatów, papug wsiadamy do naszych awionetek i kontynuujemy lot do Puerto Ordaz. Po drodze lecimy nad ogromnym jeziorem Guri, to sztuczny zbiornik zaporowy na rzece Caroni. Bezpiecznie lądujemy w Puerto Ordaz, tam kolacja i nocleg w zjawiskowym hotelu, w którym większość pokoi ma okna wychodzące na... korytarz. Nie tylko okna pokoi, łazienek również. Ot, Wenezuela. Na szczęście okna mają zasłonki ...
Dzień 6. Opuszczamy nasz zjawiskowy hotel i jedziemy do przystani. Wsiadamy do motorówek i płyniemy do miejsca, gdzie rzeka Caroni wpada do Orinoko. Wody tych rzek się mieszają na odcinku ok. 12 km i widać, jakby dwie rzeki płynęły w jednym korycie. Widać to dobrze, bo Caroni ma ciemną wodę ze względu na dużą zawartość teiny, substancji, która jestteż w herbacie. Mimo tego koloru to bardzo czyste rzeki. Następnie podpływamy pod wodospad La Llovizna, który spadając tworzy mgiełkę wody, wpływamy w tą mgiełkę i po chwili wszyscy jesteśmy mokrzy jak po ulewnym deszczu :) Wodospad nie jest duży, ale bardzo urokliwy. W drodze powrotnej do przystani zatrzymujemy się jeszcze na małej plaży, tam chwila na kąpiel w rzece Caroni. Docieramy do przystani, przebieramy sięi jedziemy autobusem w kierunku delty Orinoko. Docieramy do miejscowościBoca de Uracoa. Zabieramy z autobusu tylko podręczne rzeczy, to, co będzie potrzebne na jeden nocleg i pakujemy się do motorówek. Przed nami godzinna, szalona jazda motorówkami po kanałach delty, wreszcie docieramy do miejsca, które nazywa się Mis Palafitos. Tam będziemy spać. Miejsce to niezwykłe. Drewniane domki na palach, drewniane podesty, pod spodem chlupie woda. Wokół małpki, papugi, tukany, żółwie, po prostucudnie, jak w bajce:)) Jemy obiad, przebieramy się w długie spodnie, koszule z długimi rękawami, ubieramy kalosze, oblewamy się litrami środków przeciw komarom, wsiadamy do motorówek i płyniemy do miejsca, skąd rozpoczniemy krótki spacer po dżungli. Grzęźniemy w błocie, komary latają wokół nas, jest duszno, jeszcze te nasze długie ubrania... Idącyprzed nami chłopak toruje drogę maczetą. Robimy krótki postój, Indianinścina palmito, rozłupuje korę i kosztujemy miejscowego przysmaku: rdzenia palmy palmito. Jest smaczny, smakuje trochę jak młodziutkiorzech włoski. Po półgodzinnym spacerze opuszczamy dżunglę, wsiadamy do naszych łódek i rozpoczynamy wycieczkę po kanałach delty. Tym razem płyniemy wolno, obserwując co ciekawsze rośliny, np. kakao wodne. Maprześliczny, pachnący kwiat, poza tym jego świeże owoce smakują całkiemnieźle. Obserwujemy ptaki: papugi, tukany, kormorany, czaple, czasem słychać wycie wyjca. Zatrzymujemy się tuż przy skraju dżungli, każdy dostaje do ręki prymitywną wędkę z kija bambusowego z kawałkiem żyłki i topornym haczykiem, zakładamy na niego po kawałku kurczaka i próbujemy łowić piranie. I udaje się, złowiliśmy kilka sztuk, niektóre całkiempokaźne jak na piranie!!! Oczywiście najwięcej łowią nasi przewodnicy Indianie, dwa sympatyczne chłopaki. Płyniemy następnie do wioski indiańskiej, to plemię Guarao zamieszkuje te tereny. Wizyta ma charakter typowo handlowy, kupujemy jakieś wisiorki, naszyjniki, bransoletki, cóż... o gustach się nie dyskutuje. Jedno jest pewne: to rzeczyoryginalne i niepowtarzalne wykonane z nasion różnych roślin, te kilka boliwarów zostawionych tam nas nie zuboży, a dla tych ludzi to na pewno spory zastrzyk finansowy. Zapada zmierzch. Ponownie wsiadamy do motorówek, płyniemy na środek jednego z kanałów delty i tam nasi przewodnicy zatrzymują motorówki jedna przy drugiej. Otwierają termos, wyjmują butelkę rumu, każdemu nalewają do plastikowego kubka, do tegotrochę coli... to drugi taki magiczny moment na tej wyprawie, kiedy dech zapiera w piersiach. Zachodzące słońce, delta Orinoko i my na środku... Robi się ciemno, więc wracamy do naszych domków na palach. Śpimy, a od czasu do czasu budzi nas chlupot wody, a rano małpy goniące po dachach z liści palmowych.
Dzień 7. Po śniadaniu opuszczamy ośrodek i i wyruszamy w drogę powrotnąmotorówkami do przystani w Boca de Uracoa. Znów godzina szalonej jazdy, która sama w sobie też jest dużą atrakcją. Już z daleka dostrzegamy naszego Pana Samochodzika i autokar dziwacznej marki Encava. Wsiadamy i jedziemy dalej na północ w kierunku Caripe, które stanowi nasz dzisiejszy cel. Jest tam jaskinia, będąca rezerwatem tłuszczaków.To takie ptaki, trochę większe od gołębia o całkiem sympatycznym wyglądzie, wydają jednak trochę przeraźliwy wrzask. Nie widzą one, a orientują się na zasadzie echolokacji, podobnie jak nietoperze. Z tym,że nietoperze działają w zakresie ultradźwięków, a te ptaszyska wzakresie dźwięków słyszalnych. Wchodzimy ok. 470 m w głąb tej jaskini, sceneria jak z Hitchcoca, jeszcze ten wrzask tłuszczaków! Nie wszyscy zdecydowali się iść do końca i zawrócili do wyjścia. Przemierzamy trasę, którą jako pierwszy pokonał odkrywca tej jaskini Alexander von Humboldt. Odwiedzamy jeszcze plantację kawy, której największą atrakcją jest możliwość skosztowania... mandarynek i pomarańczy prosto z drzewa:)) Nocujemy whotelu w Caripe, jest ładnie położony, z widokiem na góry, ale to odkrywamy dopiero następnego dnia, bo docieramy tam już po zmroku.
Dzień 8. Kontynuujemy naszą podróż na północ w kierunku wybrzeża. Docieramy tam koło południa, podziwiając po drodze piękny górzysty krajobraz. Z jednej strony łańcuch górski Cordillera Costa, z drugiej Morze Karaibskie. Dojeżdżamy do plaży Colorada, tam wsiadamy na łódki i rozpoczynamy wycieczkę po parku Mochima. To piękne wysepki, turkusowe morze, czas na kąpiel, nawet przez chwilę towarzyszyła nam para delfinów! Po obiedzie przebieramy się i jedziemy do Puerto La Cruz. Tam żegnamy naszego Pana Samochodzika, wsiadamy na prom i płyniemy na Margaritę. Rejs trwa prawie 3 godz., potem jeszczeprzejazd busami do hotelu Portofino, docieramy tam ok. 20.30. Teraz nadchodzi czas na odpoczynek.
Dzień 9. Ten dzień minął na plażowaniu i korzystaniu z atrakcji hotelu. Wyspa jest ładna, trochę górzysta, plaże niewielkie, ale bardzo urocze, porośnięte palmami, morze ma piękny seledynowy kolor. Są dość wysokie fale, ale przy brzegu jest płytko, to można się na tych falach popluskać.
Dzień 10. W tym dniu była wycieczka po wyspie dla chętnych. Przy moim lekkim ADHD dzień nicnierobienia to dość dużo, więc postanowiłem się wybrać. Rano przed hotelem czeka na nas Toyota Landcruiser, rocznik Bóg raczy wiedzieć który, niektórzy twierdzą, że może pamiętać jeszcze czasy Bolivara ... W każdym razie wsiadamy na to zjawisko i jakoś, o dziwo, jedziemy. Odwiedzamy stolicę wyspy La Asuncion, dawny fort obronny, z którego roztacza się ładny widok na wyspę. Dalej udajemy się do ośrodka kultu, El Valle z sanktuarium Maryjnym, to duchowa stolica wyspy. Docieramy w końcu do największej atrakcji tego dnia: las namorzynowy. Wsiadamy do łódek i płyniemy po tym lesie: jest piękny, kanały bardzo wąskie, korony drzew zamykają się nad naszymi głowami. Rosnące na wodzie drzewa tworzą wyspy, tunele, łódka powoli krąży między nimi. Potem czas na obiadek, kąpiel na plaży i ruszamy w drogę powrotną do hotelu.
Dzień 11. Nasza wycieczka dobiega końca. Jemy śniadanie, jedziemy nalotnisko w Porlamar, skąd wysłużony DC-9 linii Aserca zabiera nas do Caracas. Na lotnisku niekończące się odprawy, kontrole (Air France otwiera check-in 5 godz. przed odlotem). Jeszcze ostatnie zakupy w strefie wolnocłowej i już widzimy, jak Airbus A340 linii Air France zParyża ląduje, ten sam zabierze nas w drogę powrotną. Boarding zaczynasię zgodnie z planem, ale ponieważ tutaj nic gładko pójść nie może, więc jeszcze kontrola antynarkotykowa dosłownie w rękawie prowadzącym do samolotu. Boarding trwał chyba z 1,5 godz.! Gdy już wszyscy są na pokładzie, to okazuje się, że dzielna załoga nie może doliczyć się pasażerów. W końcu opuszczamy stand i odlatujemy z ponad godzinnymopóźnieniem.
Dzień 12. Paryż wita nas mżawką i zimnem, brrr... Pogoda typowa dla jesieni, a nie zimy. Przez to opóźnienie mamy teraz mało czasu na przesiadkę. Na szczęście przy wyjściu z samolotu czeka na nas dziewczyna z Air France i wołając "Varsovia, Varsovia" zbiera naszą grupę i na skróty prowadzi przez kontrolę paszportową. Szybkie zwiedzanie lotniskaw Paryżu, kolejna kontrola bezpieczeństwa, ufff... udało się, zdążyliśmy.Lądujemy w Warszawie w południe, tym razem w typowo już zimowym krajobrazie. Tak oto nasza wyprawa dobiegła końca.
Grupa była 18-osobowa, mieliśmy świetną pilotkę Monikę, bardzo dużo wiedziała na temat Wenezueli, potrafiła wszystko załatwić, znakomicie orientowała się w miejscowych realiach. Okazała się osobą bardzo odpowiedzialną, zaradną, zorganizowaną,a to ważne cechy pilota w tak obcym dla nas - Europejczyków świecie. Przez cały czas towarzyszył namwłaściciel miejscowej agencji turystycznej imieniem Fabian. Bardzo miłyczłowiek, można z nim było normalnie pogadać i miał jeszcze jedną ważną zaletę: wymieniał nam dolary na boliwary po kursie korzystniejszym niż oficjalny mówiąc oględnie, dzięki czemu udało się nie zbankrutować;)) Niektórzy nadali mu ksywkę Kantorek :)) Temperatura były tak do 30 st., z tym, że jest dość duża wilgotność, trochę chmur, wnocy i rano często padała mżawka lub deszczyk, mimo, że byliśmy tam w porze suchej. Najlepiej tam jechać, gdy u nas jest zima, bo wtedy właśnie jest pora sucha, pora deszczowa trwa od kwietnia do listopada i wtedy tam jest naprawdę dużo opadów.Ogólnie wycieczka niezwykle udana, dość intensywna, a więc i trochę męcząca,ale zobaczyć można naprawdę dużo. Myślę, że wszystko to, co Wenezuela manajlepszego zobaczyliśmy. Przemierzyliśmy po samej Wenezueli grubo ponad3000 km, przywozimy trochę pamiątek, zdjęć, ale przede wszystkim to, co z tego zostanie w naszych głowach. Tego nie zniszczy czas, tego nikt nie zabierze.
Bogdan Gąsior

2 komentarze:

małgosia pisze...

Witam -Wybieram się z mężem na tą samą wycieczkę w lutym 2010 ,proszę napisz czy szczepiłeś się na cokolwiek. Co prawda jadąc do Maroka i na Sri Lankę nie robiliśmy tego ,ale teraz już sama nie wiem. Mam również pytanie czy cała grupa wykupiła w 5 dniu przelot i czy z autokaru można było zobaczyć ten największy wodospad.Bardzo podoba nam sie program tej wycieczki a z RT jak dotąd jesteśmy bardzo zadowoleni i myślimy ,że tym razem nas nie zawiedzie. Napisz co warto zabrać -może latarka lub coś w tym rodzaju. Będę bardzo wdzięczna za praktyczne rady . Może odpowiedziałbyś na stronie Turystycznego Forum dyskusyjnego -Wenezuela.
Pozdrawiam
Małgoś

Jagrys pisze...

W tym tygodniu wróciłem z tej wycieczki. Program wyglądał prawie tak samo, o Monice można się wypowiadać w samych superlatywach bo przy swojej kompetencji potrafi jeszcze tworzyć odpowiedni klimat wyprawy. Co do szczepień to na Wenezuelę nie są one wymagane, choć doradza się zakup tabletek antymalarycznych (my załatwialiśmy wszystko na 1-2 dni przed więc zaryzykowaliśmy bez). Na pewno należy pamiętać o tym żeby nie pić lokalnej wody nieprzegotowanej bo moze się skończyć silnymi sensacjami żołądkowymi, nie miliśmy tego problemu ale kilka osób odczuło komplikacje.
Co do dnia nr 5 to sytuacja wygląda tak, że Salto Angel spływa z tepuji położonej w głębi dżungli więc z autobusu tego nie dojrzycie na pewno, za to w drodze poworotnej autobusem zaserwują wam jeszcze ze 2-3 inne atrakcje (kąpiel przy innych wodospadach + historię pewnej figury), choć akurat przelot nad gran sabaną, tepujami i caroni aż do puerto odraz wraz z wizytą przy el hacha jest wart swej ceny. Kilka rad praktycznych to :
1. przejściówka zasilania na gniazdo europejskie - po drodze jedynie w Caracas i o dziwo na delcie orinoko były dostępne gniazdka europejskie; napięcie 120V więc znakomita większość naszych sprzętów działała bezproblemowo przede wszystkim ładowarki akumulatorów czy golarka :), laptopa nie braliśmy więc się nie wypowiem jak tak delikatny sprzęt znosi szlaeństwa wenezuelskiego zasilania.
2. pieniądze - zapomnijcie o kartach kredytowych i bankomatowych, oficjalny przelicznik BSF to 1$ = 2.1BSF, przy takim kursie strach w tym kraju coś kupować, przyjaciele wycieczki w postaci lokalnych pilotów-kantorków wymieniają po 4.5BSF. Nie opłaca się zabierać ze sobą Euro, kurs jest niewiele wyższy niż za dolara, dopiero w hotelch na Margaricie (w hotelach) za tę walutę usłyszycie przyzwoity kurs choć i tak nie tak korzystny jak za dolara. Orientycyjny koszt wszystkich wycieczek to było ok. 650$ wraz z biletami wstępu , opłatami wylotowymi etc., do tego wyprawa po margaricie dodatkowo 35$. Na miejscu naprawdę wystarcza 100-150$, chyba że zamierzacie kupować dużo pamiątek.
3. suweniry - powstrzymajcie się od szaleństw na samym początku (okolice Caracas), im dalej w głą lądu tym można kupić wszystko taniej, najlepsze rzeczy i tak kupicie na delcie i u indian na gran sabanie, taka moja subiektywna opinia. Do tego dochodzi jeszcze wizyta w miasteczku brazylijskim w dniu 4, gdzie są relatywnie tanie hamaki.
4. światło - przydaje się głównie u indian (kamoiran i delta) oraz w jaskiniach, takze obrze mieć jakąś latarkę
5. klimatyzacja - największy skarb i przekleństwo, w zasadzie w Wenezueli wszędzie klimatyzacja odpalona jest na full, co się moze kończyć wysuszonymi oczami, gardłem , podrażnieniami i lekkim kaszelkiem etc. w połowie wyjazdu zaczynacie do tego przywykać i zdrowiejecie :)