poniedziałek, 7 grudnia 2009

Warszawa, dn. 17 listopada 2009r.


MAROKO – nie samą herbatą miętową człowiek żyje
Prawdopodobnie w każdym z nas tkwią jakieś niespełnione marzenia. My także z mężem mieliśmy takie, wymyślone swego czasu i do tej pory, z różnych względów, niezrealizowane plany. Nie dotyczyły one jednak niesamowitych, dziwacznych i dalekich podróży, ale egzotyki nieco bliższej, co nie znaczy mniej atrakcyjnej. Celem naszego wyjazdu stało się Maroko.
Na mnie w całości spoczęły wszelkie przygotowania. Zaprawiona w podróżach, ochoczo podjęłam działania. Ich efektem była cudowna wycieczka, na wspomnienie której robi nam się z mężem ciepło na sercu…

Nie tylko słynna Casablanca
Myśląc do tej pory o Maroku, nie mogłam oprzeć się skojarzeniom z jednym tylko miastem, a mianowicie Casablanką. Na miejscu okazało się jednak, jak bardzo ograniczone było moje podejście. Różnorodność, jaką oferuje ten kraj, potrafi zwalić z nóg niejednego turystę. Niejeden też, już po powrocie, zmienił wyrobione wcześniej na temat Maroka zdanie. Oczywiście na lepsze. My też pojechaliśmy tam z mieszanymi uczuciami. Do czasu!
Trudno w kilku zdaniach opisać bogactwo kulturalne i architektoniczne Maroka, tak jak nie można zaledwie w ciągu paru dni zwiedzić wszystkich miejsc wartych obejrzenia. Z konieczności (nasza wycieczka była tygodniową objazdówką), również my skupiliśmy się na najistotniejszych, wartościowych z różnych względów, miastach, a w nich z kolei na ciekawych obiektach. Nie mieliśmy przynajmniej sposobności do rozpraszania się drobiazgami.
Pomimo spędzenia pierwszej nocy w Agadirze, nasza podróżnicza wyprawa swój prawdziwy początek miała w Essaouirze, przepięknym miasteczku portowym. Niepowtarzalny urok miejsce to zawdzięcza wspaniałej starówce, zabytkowym wałom obronnym oraz jedynemu w swoim rodzaju portowi rybackiemu. Bez wątpienia Essaouira żyje własnym rytmem! Mogliśmy to odczuć w porcie, w którym rybacy wykonują swoją codzienną ciężką pracę, wzbudzając ogromne zainteresowanie oczekujących na połowy mieszkańców. Widać to też w małej medinie z wąskimi, przepięknymi uliczkami, gdzie lokalni sklepikarze starają się swoimi słynnymi wyrobami z cedru i tui spełnić najbardziej wybredne zachcianki turystów. Odpocząć od tej rozkosznej krzątaniny udało nam się na wspaniałych umocnieniach, otaczających stare miasto. Roztaczał się stamtąd widok na niesamowite wybrzeże, posiane wyrastającymi z oceanu skałami. Przy dźwiękach muzyki gnaoua, w wykonaniu przygodnych turystów, podziwialiśmy rejwach niezliczonych gatunków ptaków, gnieżdżących się na przybrzeżnych skałach.
Do Safi, znanego z warsztatów garncarskich oraz ceramiki, dotarliśmy późnym popołudniem. Słońce chyliło się już powoli ku zachodowi. Chodząc po wzgórzu, górującym nad mediną, zaglądaliśmy do małych fabryczek garncarskich, których centralnym punktem były wielkie gruszkowate piece. To w nich wypalano talerze, misy lub dzbany. Krzątający się przy nich w skupieniu robotnicy, wykonują swoją pracę od wieków w ten sam sposób i według tych samych wzorów. Proces malowania i zdobienia również nie uległ zmianie. W efekcie powstają naczynia w niezwykle żywych kolorach, które aż po sufit wypełniają liczne sklepiki, zlokalizowane zarówno w wąskich uliczkach mediny jak również na terenach okalających wzgórze. Nikt nie był w stanie oprzeć się tym cudeńkom. My również!
Kolejnym punktem naszej wycieczki była Al-Dżadida. Założona przez Portugalczyków, obfituje w liczne zabytki, których nie można pominąć. Należą do nich między innymi forteca Mazagan, czarowna arabska medina oraz Cysterna Portugalska, czyli ogromny podziemny zbiornik do gromadzenia wody. Urok tego miasta natchnął nawet mojego męża do prawienia mi niezrównanych komplementów. Nic mnie wówczas bardziej nie rozweseliło niż stwierdzenie, poczynione podczas robienia zdjęć na murach fortecy: „Na tej armacie wyglądasz naprawdę wystrzałowo!”.
Casablanca, największe miasto oraz najlepiej rozwinięty ośrodek przemysłowy i portowy w Maroku, nie oszołomił mnie tak, jak tego oczekiwałam. Mój mąż stwierdził, że miałam po prostu nierealne wyobrażenia na temat tego miejsca. A ja po prostu spodziewałam się, tak jak poprzednio, zobaczyć maleńkie urokliwe miasteczko. Takie miasteczko z duszą! Medina była rzeczywiście cudowna i niewielka, co świadczy o małych rozmiarach miasta w dawnych czasach, ale pozostała część Casablanki przypominała za bardzo wielkie metropolie Europy. Wpływ naszej kultury był tam oszałamiający! Kobiety z odsłoniętymi twarzami, ubrane w eleganckie kostiumy znanych marek, prowadzące bez skrępowania samochody. Podobno nigdzie indziej w Maroku nie spotkamy w lecie tak skąpo ubranych Marokanek, a na promenadzie tak luksusowych sportowych aut jak właśnie w Casablance. Ten obraz zwyczajnie nie przystawał do moich oczekiwań, stąd może to oszołomienie. Nawet meczet Hasana II, który jest trzecią największą budowlą sakralną świata z najwyższym minaretem (210 m), jest już w pełni nowoczesnym obiektem kultury. Ta, usytuowana na sztucznym nasypie ponad wodami Oceanu Atlantyckiego, świątynia posiada odsuwany dach, elektryczne drzwi oraz centralny system ogrzewania podłóg. Świat idzie jednak nieubłaganie naprzód!
Półmetek naszej wycieczki oznaczał zwiedzanie Rabatu, stolicy Maroka. Nie sposób wymienić jednym tchem wszystkich osobliwości miasta, które koniecznie trzeba zobaczyć. Dzień rozpoczęliśmy od obejrzenia wspaniałego kompleksu zabytków z Wieżą Hasana i ruinami meczetu Hasana z XII wieku. Tuż obok usytuowane było Mauzoleum Muhammada V, dziadka obecnie panującego władcy, a jednocześnie króla, który w 1956 roku przyczynił się do wywalczenia przez Maroko niepodległości. To właśnie tutaj, przy wejściu na plac wiodący do Mauzoleum, zobaczyłam po raz pierwszy niekoronowany symbol Maroka – nosiwodę, obwieszonego do granic możliwości metalowymi kubkami do picia. Brzęk naczyń dał się słyszeć już z daleka, a szczerbaty uśmiech tego małego, wysuszonego staruszka mam w pamięci do dzisiaj. Niesamowite wrażenie zrobił na nas również rozległy zespół starożytnych i średniowiecznych ruin na przedmieściach Rabatu, noszący nazwę Szalla. Otoczony murami obronnymi kompleks, pełnił swego czasu funkcję królewskiej nekropolii oraz medresy, czyli muzułmańskiej szkoły wyższej. Obecnie, najprawdopodobniej ze względu na położenie w pobliżu rzeki i jej rozlewisk, służy tysiącom ptaków za ważne miejsce do zimowania. Szczególnie bocianom. Widok tak niezliczonej ilości ptaków, skupionych w jednym miejscu, jest naprawdę niesamowity! Miejsce to aż buzuje od pisku i szamotaniny. W całym tym rozgardiaszu jest jednak jeden punkt, tchnący spokojem i tajemniczością. To mały podziemny zbiornik wodny, w którym żyją węgorze. Dopiero wrzucenie kawałków gotowanego jajka wabi je z ukrycia. Jest to lokalizacja szczególna. Pielgrzymują tu od wieków bezpłodne kobiety, modląc się o potomstwo. Z tych, porośniętych dziką roślinnością, ruin starożytnego miasta udaliśmy się pod pałac królewski z imponującą bramą Bab ar-Rwah, a następnie do urokliwej dzielnicy kasba Oudaja, którą zamieszkują nie tylko znani politycy i artyści, ale od pokoleń także zwykli, przeciętni ludzie.
Meknes, miasto pięknych bram, przywitało nas przelotnym deszczem, a ja pokusiłam się nawet o założenie rękawiczek. Oczywiście, ku wielkiemu rozbawieniu mojego męża, dla którego wszędzie jest za gorąco. W szczególności, w Afryce! Ignorując zupełnie te uwagi, ruszyłam z grupą na zwiedzanie uroczej mediny, a w niej okazałego Mauzoleum Mulaj Ismaila, założyciela miasta i najbardziej okrutnego z marokańskich władców. To z jego rozkazu rozpoczęto w Meknes budowę olbrzymiego kompleksu pałacowego oraz imponujących, 25-kilometrowej długości, murów obronnych z majestatycznymi bramami – Bab el-Khemis oraz Bab el-Mansour. Za warownymi umocnieniami zwiedzaliśmy ogromne spichlerze na zboże, odkryty zbiornik do gromadzenia zapasów wody oraz legendarne stajnie, mogące pomieścić 12 tys. koni. Tak ogromne stajnie były niezbędne, gdyż cała sułtańska armia, tzw. czarna gwardia, liczyła ponad 40 tys. żołnierzy – ślepo lojalnych sudańskich niewolników. Posłuszeństwo i oddanie były zresztą cnotą niezbędną. Mulaj Ismail słynął bowiem z tyranizowania podwładnych, despotyzmu i okrucieństwa. Kwestia winy i kary nie była zresztą tak oczywista. Legenda głosi, że sułtan, utrzymujący harem z 500 żonami, kazał zaraz po urodzeniu dusić dziewczynki, które spłodził, chłopcom natomiast obcinać ręce lub nogi, karząc ich w ten sposób za najdrobniejsze występki. Podczas słuchania naszej przewodniczki, pani Krysi, ciarki przechodziły mi po plecach!
Do Volubilis dotarliśmy w strugach deszczu. Wyposażeni w peleryny i parasole, początkowo dziarsko ruszyliśmy na zwiedzanie tego największego i najlepiej zachowanego w Maroku kompleksu ruin z czasów rzymskich. Niestety, deszcz skutecznie utrudniał nam oglądanie. Grupa systematycznie się wykruszała, odprowadzana do autokaru przez miejscowego przewodnika. Nam z mężem udało się dotrwać do najsłynniejszych zabytków – łuku tryumfalnego Karakali, domu Orfeusza, bazyliki i łaźni. Na szczęście daliśmy się namówić naszej przewodniczce do przystanięcia przy słynnych domach patrycjuszy. Ich dumą są doskonale zachowane mozaiki, pozostające niezmiennie na swym pierwotnym miejscu. Pani Krysia cały czas nas pocieszała, że taka ulewa jest wprawdzie niesamowicie uciążliwa, ale za to deszcz wspaniale wydobywa kolorystykę tych misternych dekoracji. Podniosło nas to znacząco na duchu, bo chlupiąca w butach woda skutecznie zniechęcała do wszystkiego. Niestety, pomimo pewnych zachęt, nie możemy zaliczyć się do najwytrwalszych. Nas również w pewnym momencie przewodnik musiał wyprowadzić z ruin. Deszcz nas zwyciężył!
Pogoda, chcąc zadośćuczynić niedogodnościom związanym z ulewą, rozpieszczała nas do końca wycieczki. Było to szczególnie istotne w Fezie, do którego dotarliśmy następnego dnia. Niemożliwe byłoby bowiem chodzenie z parasolem po najwęższych zaułkach Maroka. Jednak nie od labiryntu ponad 9 tys. uliczek zaczęliśmy nasze zwiedzanie, a od Grobowców Marynidów, usytuowanych na wzgórzu ponad miastem. Ich ruiny nie są wprawdzie okazałe, ale roztacza się z nich doskonały widok na starą medinę Fezu. Jej tajemniczość polega na skrywaniu w tej nieprzebranej ilości uliczek wspaniałych zabytków, m.in. meczetu i uniwersytetu Al-Karawijjin, mauzoleum założyciela miasta – Mulaj Idrisa II oraz rzemieślniczego przybytku, jakim są garbarnie skór. Cieszę się, że ich zwiedzanie nie przypadło na 40 stopniowy upał! Już w marcu, przy w miarę niskiej temperaturze otoczenia, trudno było tam wytrzymać bez gałązki mięty pod nosem. Doznanie, bez wątpienia, osobliwe! Choć my z mężem zwróciliśmy głównie uwagę na naprawdę trudne warunki pracy garbarzy. Brodząc boso w ogromnych kadziach, wygniatali stopami surowe skóry. Posada nie do pozazdroszczenia! Dla pracujących tam robotników jest to jednak powód do dumy, a etat jest możliwy jedynie dla członków rodziny zatrudnionych już rzemieślników. Oprócz garbarni w starym Fezie, otoczonym wspaniałymi murami i bramami, kwitną wśród dużej ilości krytych bazarów i krętych uliczek liczne warsztaty, restauracje, targowiska z mięsem, warzywami i owocami, meczety oraz medresy. Różnorodność jest przeogromna! Całkowitym przeciwieństwem tej części miasta jest Ville nouvelle (nowy Fez). Spragnionym zabytków turystom ma jednak sporo do zaoferowania. Na nas największe wrażenie zrobił pałac królewski Dar El-Makhzen oraz olbrzymia brama Bab Al-Jeloud. Ten i tak pełen wrażeń dzień nieprędko miał się dla nas skończyć. Wieczorem czekały na nas kolejne atrakcje w postaci wieczorku fezkiego. Do udziału w nim zachęciła nas przewodniczka, zachwalająca nie tylko serwowaną tam smaczną, tradycyjną kuchnię, ale również przepiękny wystrój restauracji. Suto zastawionym stołom towarzyszył bogaty program artystyczny, a uczestnicy naszej wycieczki mogli zobaczyć nie tylko tańce ludowe lub pokazy magika, ale mieli także sposobność do zaprezentowania własnej interpretacji tańca brzucha. Gwoździem programu była jednak ceremonia zaślubin, w której wraz z mężem wystąpiliśmy jako przyszli małżonkowie. Przebrani w tradycyjne marokańskie stroje, mieliśmy okazję powiedzieć sobie po raz kolejny sakramentalne: „tak”. Szkoda tylko, że zapomnieliśmy o nocy poślubnej…
Przedostatni dzień naszej wycieczki prawie w całości upłynął na podróży przez malownicze góry Atlasu Średniego. Trud przejazdu całkowicie rekompensowały rewelacyjne widoki! Zanim jednak na dobre utknęliśmy w autokarze, zatrzymaliśmy się na godzinę w kurorcie Ifrane. Ta górska wioska, położona niedaleko Meknes, jest miejscem przedziwnym i zupełnie nie przystającym do pozostałej części kraju. Oczom naszym ukazała się mieścina, żywcem przeniesiona z francuskich lub szwajcarskich Alp, i jedynie brak wyciągów oraz obecność słynnych lasów cedrowych przypominały nam o tym, że wciąż znajdujemy się w Afryce.
Przysłowiową wisienką na torcie było zwiedzanie Marrakeszu, który jest zdecydowanie bardziej afrykański, marokański i berberyjski niż pozostałe miasta tego kraju. Miejsce to zrobiło na nas ogromne wrażenie! Nasz podziw dotyczył zarówno wspaniałych zabytków, jak meczet i medresa Ben Jusuf, Pałac Bahia, bogato zdobione Grobowce Sadytów czy meczet Kutubijja, ale również, a może przede wszystkim, odnosił się do Dżemaa el-Fna, najbardziej osobliwego placu w marrakeskiej medinie. Ta największa atrakcja turystyczna miasta tchnie tajemniczością, egzotyką, niezwykłością. W ciągu dnia spokojny i wyludniony, wieczorem zmienia swe oblicze nie do poznania. Nie ma tu rzeczy i osób niepotrzebnych bądź przypadkowych. Zaklinacze węży, połykacze ognia, samozwańczy uzdrawiacze, opowiadacze legend czy treserzy małp nie uchodzą za kuriozum, i wyłącznie turystów szokować mogą marokańscy ‘dentyści’, oferujący usługi wstawiania w szczękę prawdziwych zębów. Brr! Nieco zniechęceni tym ostatnim widokiem, postanowiliśmy zanurzyć się w serpentynach przyległej mediny. Początkowo ochoczo wałęsaliśmy się po zapełnionych sklepikami uliczkach, obserwując codzienność sprzedawców i przeróżnych rzemieślników. W miarę jednak, jak słońce chyliło się ku zachodowi, a na sukach zaczął powoli panować budzący trwogę półmrok, zdecydowaliśmy o opuszczeniu tego labiryntu, uświadamiając sobie, że zwyczajnie tam nie pasujemy i dla tubylców pozostaniemy niczym więcej jak tylko ciekawskimi przyjezdnymi. A ich życie, jak gdyby nigdy nic, z pewnością potoczyło się spokojnie dalej…

Drzewa arganiowe – coż to takiego?
Przyroda w Maroku potrafi zachwycić, a fakt, że pojechaliśmy na wycieczkę w marcu, był nie bez znaczenia. W królestwie Berberów zaczynała się wtedy wiosna. Oznaczało to wprawdzie przelotne burze, ale przede wszystkim niesamowicie zieloną, niespotykaną w naszym klimacie, trawę. Dla kogoś, kto jak my, nie lubi przykrego widoku wypalonego przez słońce krajobrazu, był to istotny atut. Ta pora roku powodowała też, że na porządku dziennym były, pojawiające się o różnych porach dnia, tęcze. Ich wspaniałe barwy urzekały nawet najbardziej niewzruszonych twardzieli. Ponad wszystko zaskoczył nas jednak fakt istnienia, jedynie w Maroku, niejakich drzew arganiowych i pasących się na nich (tak, na nich!) kóz. Podziwialiśmy to zjawisko z zapartym tchem, a kozy, które wbrew wszelkim prawom grawitacji wdrapywały się na te żelazne drzewa, by objeść je z owoców, najwyraźniej nic sobie z naszych zachwytów nie robiły. Nie było to jednak odosobnione dziwactwo! O tej porze roku dały się bowiem zaobserwować istotne różnice klimatyczne, występujące w różnych częściach kraju. I tak, po przylocie przywitał nas na lotnisku w Agadirze ciepły wiosenny wietrzyk, a miłośnicy plażowania spokojnie mogli już rozpocząć sezon na pięknym marokańskim wybrzeżu. Z drugiej strony bywalcy miasteczka Ifrane lepili jeszcze bałwany, a na szczytach gór Atlasu Wysokiego królował śnieg.

Coś na ząb
Nie bez przyczyny Maroko kojarzy się z nieprzebranym bogactwem barw i smaków. Wszędobylska różnorodność kolorów oraz zapachów towarzyszyła także nam. I to na każdym kroku! Począwszy od architektury, poprzez różnego typu targowiska aż po marokańskie rękodzieło. Było to zresztą doznanie niezwykle przyjemne. Choć, jak się okazało, nie dla wszystkich. „W życiu nie wezmę do ust tego paskudztwa!” – taka była reakcja mojego męża na próbę namówienia go do zjedzenia dopiero co wyłowionego z oceanu jeżowca. Do tej pory żałuję, że sama nie skusiłam się na te, oferowane nam przez tubylców na parkingu w Oualidii, morskie żyjątko. Spróbowaliśmy za to, już oboje, ślimaków w przepysznej korzennej zalewie od pewnego straganiarza w Safi. Zwykle jestem bardzo sceptyczna w stosunku do takich kulinarnych specjałów, zwłaszcza z nieznanego źródła, ale powiedziałam sobie – „Raz się żyje”. I była to jedna z lepszych decyzji w moim życiu. Zachęceni tym eksperymentem, nie odmawialiśmy sobie z mężem już żadnych rozkoszy. Nie chodzi tu wprawdzie o degustację najbardziej dziwacznych i wyszukanych potraw, ale zwykłe zadośćuczynienie apetytowi, bez obawy o zatrucie. Na porządku dziennym stało się więc jedzenie w wolnym czasie marokańskich pyszności, typu harira, tadżin czy kebab, w różnych, nawet wątpliwej jakości, barach. I, o dziwo, nic nam nie zaszkodziło. Wynikało to zapewne po części z faktu, że było wtedy stosunkowo chłodno, co skutecznie zniechęciło do wzmożonej aktywności różnorakie bakterie.
Okoliczności, czyli dostępność, skusiły nas też do zakupu takich smakołyków, jak daktyle, świeże owoce czy oliwki, które aż prosiły się o skosztowanie ze wspomnianych straganów. Palce lizać! Obróbka, pakowanie oraz transport, na przykład do Polski, potrafi jednak w znacznym stopniu zepsuć smak, nawet najlepszej jakości, produktu.
Czym byłby jednak ten opis bez wspomnienia o istnieniu cudownego napoju, jakim jest wszechobecna marokańska herbata? Zielona, przesłodka i, obowiązkowo, z listkami świeżej mięty. Pycha!
Jednym słowem, kulinarną część naszej wycieczki zdaliśmy na piątkę, a może nawet na szóstkę?!

Tutaj nachalność nie jest w cenie
Kto choć raz był w Turcji lub Egipcie, wie, co znaczy namolność ich obywateli. Pomna pewnych doświadczeń, zaopatrzyłam się w okulary przeciwsłoneczne oraz chustkę. Obligatoryjne byłoby również posiadanie męża przy boku, co niniejszym uczyniłam. Moje zabiegi okazały się jednak zakrojone na zbyt szeroką skalę, czym byłam naprawdę zdziwiona. Mogliśmy zatem z mężem w spokoju oglądać kartki, targować się dla zabawy o lampy, bez wręcz rozbójniczego wymuszenia ich kupna, lub przebierać bezkarnie w babuszach (skórzane pantofle). Ta nienarzucająca się, a zarazem przyjazna i życzliwa, postawa Marokańczyków była wręcz zaskakująca. Dopiero na suku w Fezie i Marrakeszu doszły do głosu pierwotne instynkty sprzedawców. Ale nawet to nie było zbyt uciążliwe. Jako turystka jestem wdzięczna ludziom, którzy w spokoju pozwolili nam zwiedzać ich uroczy kraj. Dzięki temu mogę się teraz wypowiadać o tym muzułmańskim narodzie ciepło i bez zbędnych emocji.

Wydaje się, że nie bez przyczyny trafiliśmy do Maroka, tego zachwycającego królestwa potomków Berberów. Każde zdarzenie ma przecież jakiś głębszy lub ukryty sens. Dla nas z mężem istotnymi wartościami było bez wątpienia poznanie fascynującego, zróżnicowanego krajobrazowo i kulturowo kraju, oderwanie się od codziennej bieganiny oraz fakt, że tę wspaniałą przygodę mogliśmy przeżyć wspólnie.
Część egzotyki Maroka zabraliśmy niewątpliwie ze sobą. Na zawsze!



Karolina Nowak


Autorka tekstu wraz z mężem byli uczestnikami wycieczki „Maroko – Cesarskie miasta”, która odbyła się w dniach 2-9 marca 2009 roku.