wtorek, 31 marca 2009

GWATEMALA - kraj wiecznej wiosny

Po przejechaniu kilkuset kilometrów po Jukatanie w dn.10.11.2008 znajdujemy się na granicy meksykańsko - gwatemalskiej. Kiedy czekamy na załatwienie formalności paszportowych znienacka pod szlaban graniczny zajeżdża dwóch motocyklistów. Długie włosy, przepaski na głowach, skórzane kurtki i wciśnięte pod pasy podtrzymujące spodnie pistolety i dodatkowe magazynki. Porozglądali się chwilę po czym jakby nigdy nic odjechali. Żartujemy, że wypatrywali kolejnych kandydatów do złupienia, ale tak naprawdę wcale do śmiechu nam nie jest. Odprawa na granicy przebiegła szybko, więc ruszamy bo mamy sporo do przejechania.
Wprawdzie Gwatemala nie jest wielkim krajem, jej obszar jest prawie trzykrotnie mniejszy od Polski ale za to w znacznej części pokryta górami Sierra Madre, które z kolei są blisko dwukrotnie wyższe od naszych Tatr. Większa część tego etapu podróży przebiegnie po tzw. autostradzie panamerykańskiej. Nie miałem dokładnej mapy, ale muszę zawierzyć informacji lokalnego przewodnika, że najwyżej położony punkt jaki pokonamy będzie się wznosił na wysokość około 3200 m npm.
Pierwszy etap naszej podróży prowadzi do miejscowości Panajachel nad jeziorem Atitlan. Ruch w obydwie strony jest znaczny, dodatkowo utrudniony tym, że trwa wielka przebudowa tej drogi. Poszerza się ją do dwóch nitek z dwoma pasami każda, wykorzystując pomoc finansową Tajwanu odwdzięczającego się za uznanie przez Gwatemalę jego państwowości. Gwatemala jest krajem zaliczanym do tzw. państw trzeciego świata.
Powoli podnosi się ze zniszczeń wywołanych 37 letnią wojną domową, w trakcie której zginęło ponad 250 tysięcy osób, około miliona opuściło swe domostwa, 200 tys. dzieci pozostało bez rodziców, ponad 400 wiosek zniknęło z powierzchni ziemi, głównie w okolicach zamieszkałych przez potomków Majów. W efekcie tego 80 % Gwatemalczyków żyje w skrajnym ubóstwie a najbogatszą warstwę stanowi niecałe 2 % społeczeństwa.
W Gwatemali ponad 50% ludności zawodowo czynnej znajduje zatrudnienie w rolnictwie. Pod uprawy wykorzystywane jest 17% powierzchni kraju, zaś 12% jako pastwiska. Na chłodniejszych terenach uprawiana jest kawa. Podstawowymi roślinami uprawnymi są trzcina cukrowa i bawełna. Lasy zajmują 38% powierzchni państwa. W Gwatemali znajdują się niewielkie złoża rud cynku, ołowiu, miedzi, antymonu i węgliku wolframu. Więcej niż połowę energii elektrycznej wytwarza się w hydroelektrowniach. Rozwój przemysłu związany jest z przetwórstwem produktów rolnych i surowców leśnych. Duże znaczenie dla gospodarki Gwatemali ma również produkcja tekstyliów i odzieży oraz coraz dynamiczniej rozwijająca się turystyka.
W krajach tropikalnych słońce gaśnie tak szybko jak wyłączana żarówka. W dodatku jest pora zimowa, więc około godziny18 miejscowego czasu robi się całkowicie ciemno. Dojeżdżamy do Panajachel po omacku. Zabrakło ochoty na nocne zwiedzenie miasteczka lokalnie nazywane "Pana" lub Gringotenango. W latach 60-tych i 70-tych ściągały do niego rzesze Amerykanów. Mówiło się o nim jako o najbardziej hipisowskim mieście w Ameryce Łacińskiej. Kiedy nazajutrz rano siedzę przy śniadaniu, przypadkiem wbijam wzrok w panoramę rozciągającą się za oknem restauracji. W centralnym punkcie lekko przymglony, jakby jeszcze się nie zbudził, w wianuszku chmur wokół szczytu wypiętrza się stożek wulkanu San Pedro. Przełykam ostatnie kęsy i wychodzę na brzeg jeziora. Przede mną rozpościera się jedno z najbardziej tajemniczych i owianych legendami miejsc w Ameryce Środkowej, a może nawet w całym świecie. Atitlan - niewielkie jezioro położone na wysokości 1563 m npm, wśród wulkanicznych szczytów środkowej Gwatemali nazywane przez mieszkańców „najpiękniejszym jeziorem świata”. Jego podłoże stanowi stara, utworzona 85.000 lat temu wulkaniczna caldera. Wyróżnia się nieregularnym kształtem. Posiada 3 większe zatoczki. Jego wymiary w najszerszych miejscach wynoszą 18/12 km. Otoczone jest wzgórzami i trzema wulkanami – wspomnianym San Pedro 3020 m, Tolimanem 3158 m i Atitlanem 3535 m.
Skutkiem późnego przyjazdu nie mogłem zweryfikować legendy o wietrze Xocomil. Ponoć pojawia się on regularnie pod wieczór agresywnie wiejąc z kierunku południowo-zachodniego wywołując sporych rozmiarów fale. Jak głosi legenda, w czasach przedkolumbijskich żył na tym terenie indiański wojownik, który zakochał się w pięknej Indiance z rywalizującego szczepu. Pewnego razu podczas przechodzenia przez most, jego wybranka zsunęła się do jeziora i utonęła, a on nie wahając się skoczył do wody w jej poszukiwaniu. Nigdy nie wypłynął na powierzchnię. Według legendy to jego duch jest do dzisiaj odpowiedzialny za gwałtowny wiatr nad jeziorem, a pojawiające się na powierzchni fale są oznaką, że wciąż poszukuje swej ukochanej. W 1955 r. obszar wokół Atitlán stał się parkiem narodowym. Badania wykazały, że na dnie jeziora znajdują się pozostałości miasta Majów. To tutaj, według legendy, miał narodzić się pierwszy spośród Majów - wielkiej ponad 6-milionowej społeczności, która zbudowała na przestrzeni kilku tysięcy kilometrów od Jukatanu po Honduras niezwykłą cywilizację. Nim jednak powstały potężne, monumentalne budowle, pałace i świątynie w Palenque, Chichen Itza, czy Tikal, właśnie nad jeziorem Atitlan zrodziła się pierwsza społeczność Majów.
Dzisiaj w dwunastu miejscowościach noszących biblijne nazwy, zlokalizowanych na brzegach jeziora zamieszkuje osiem różnych grup Indian. Mimo tego, że wszyscy są potomkami Majów, mówią niezrozumiałymi dla siebie językami. Odróżniają siebie wyłącznie po kolorach strojów. Wioski położone nad jeziorem charakteryzują się niezwykłą kulturą, ich mieszkańcy czczą m.in. bóstwo o nazwie Maximon, które jest połączeniem tradycyjnych bóstw Majów, katolickich świętych i legend. Wizerunek idola widnieje w czasie procesji Santa Semana i jest mieszanką przedkolumbijskich wierzeń w majańską boginię Mam i wpływów katolickich. Maximón jest nazywany również imieniem San Simón, katolickiego duchownego niosącego pomoc Indianom na początku XVI wieku. Przedstawiany jest w formie siedzącego mężczyzny w kapeluszu na głowie z zapalonym papierosem bądź cygarem w ustach. W wiecznej peregrynacji co roku zajmuje on inny dom, który staje się na ten okres sanktuarium. Co roku, przy zmianie lokalu, podczas Wielkiego Tygodnia, organizowana jest pielgrzymka do nowego miejsca. Wyznawcy ofiarują Maximónowi pieniądze, alkohol, cygara lub papierosy, by w ten sposób zyskać jego przychylność oraz opiekę nad zdrowiem, dobrymi zbiorami i pożyciem małżeńskim. Płyniemy sfatygowanym stateczkiem do miejscowości San Antonio Palopo, aby przyjrzeć się życiu współczesnych Majów. Po 40 minutowym rejsie przybijamy do uśpionej przystani. Widoki po drodze były wspaniałe i nie sposób się zgodzić z mieszkańcami co do trafności ocenienia ich piękna. Miejscowość wspina się gęstą zabudową na strome zbocza. Uliczki wąskie, chwilowo opuszczone aby za moment zapełnić się kobietami i dziećmi podążającymi za nami i oferującymi szeroką gamę produktów miejscowego rękodzieła. Zwiedzamy miejscowy kościółek a następnie domostwo indiańskiej rodziny. Mamy możliwość przyjrzeć się z bliska jak wygląda ich życie.
Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że ubóstwo z jakim się spotykamy to „produkt” spreparowany pod zagranicznego turystę, który poruszony jakże innymi od znanych mu warunków życia bardziej ochoczo sięga do kieszeni. Wracając na przystań przechodzimy pod trakcją elektryczną obwieszoną szczątkami latawców. To pozostałości po święcie zmarłych, kiedy to Indianie masowo je wypuszczają w przekonaniu zbliżenia się do duchów swoich przodków. W drodze powrotnej wystawiamy się na słońce i upajamy widokami. Teraz kolej na niewielkie miasteczko o nazwie Solola nazywanego ze względu na swoje położenie „balkonem jeziora Atitlan”. Mamy tam obejrzeć targ indiański i cmentarz współczesnych Majów. Kiedy autokar rusza personel hotelu daje nam znaki do zatrzymania się.
Wygląda na to, że musimy zmienić plany. W Sololi trwają zamieszki związane z protestami ludności w związku z bezczynnością policji w następstwie rosnącej fali porwań i zaginięć ludzi. Mamy pod eskortą policji pojechać zupełnie inną trasą w kierunku na Antiqę.
Czekamy.
Czas oczekiwania urozmaicają nam klejnoty tropiku, wręcz nieważkie koliberki uwijające się wśród kwiatów, którymi obsypane są drzewa przed hotelem.
Po kilkunastu minutach informacja, że chyba jednak przejedziemy przez Sololę ale pod eskortą policji, która będzie czekać na nas przed wjazdem do miasteczka.
Z wahaniem ruszamy.
Autokar mozolnie wdrapuje się serpentynami na „balkon Atitlanu”. Niestety nie spotykamy policji. Mijamy pierwsze zabudowania. Jesteśmy zdezorientowani co robić dalej. Dochodzimy do wniosku, że chyba nastąpił koniec zamieszek i tak rzeczywiście jest. Najpierw idziemy na cmentarz. Grobowce zupełnie inne niż u nas i w dodatku kolorowe. Różowe, niebieskie, zielone… Każdy kolor oznacza inny stopień pokrewieństwa pochowanego. Po niedawnym święcie zmarłych grobowce strojne w wyschnięte kwiaty i inne ozdoby, rozświetlone ostrym słońcem pozwalają nie myśleć o memento mori.
Kiedy docieramy na główny plac targ się toczy w najlepsze. Na straganach Indianki w tradycyjnych strojach oferują towary codziennego użytku od tych wyhodowanych w przydomowych ogródkach po te, które wytworzone zostały tymi samymi metodami co setki lat temu. Kupujemy banany i pomarańcze. O tak smacznych owocach kupowanych w Europie można tylko pomarzyć.
Przed nami Antiqua Gwatemala. Położona na wysokości 1.530 m n.p.m. w dolinie Panchoy u stóp trzech wulkanów Acatenango 3976 m, Fugo 3763 m i Aqua 3766 m. Jest jednym z najstarszych miast Ameryki. Założona została 10 marca 1543 roku jako Ciudad de Santiago de los Caballeros de Guatemala, po tym jak pierwsza stolica kraju (Ciudad Vieja) zniszczona została przez powódź błota. W latach 1543-1773 była stolicą Gwatemali. Przeżyła łącznie 15 wielkich trzęsień ziemi a to z 29 lipca 1773 zmusiło Hiszpan do przeniesienia stolicy w inne miejsce. W 1779 roku jej nazwa zmieniona została na Antigua Guatemala.
Dwieście trzydzieści trzy lata okazały się okresem wystarczająco długim, aby miasto zdążyło wzbogacić się i rozwinąć do tego stopnia, że w 1979 roku zyskało status Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Przeniesienie stolicy miało zbawienne skutki dla miasta, które uniknęło dalszego administracyjnego "rozwoju" pozostawiając współczesnym turystom obraz klejnotu architektury, w czasie zatrzymanym na poziomie XVII i XVIII wieku.
Orientacja w mieście jest prosta ponieważ układ ulic został założony na planie prostokąta. Centralny punkt stanowi północno- wschodni róg rynku (Parque Central), południkowo biegną Avenidy (aleje?) a równoleżnikowo Calles (czyli ulice). Aleje na północ od rynku są północnymi (Avenidas Nortes), a po drugiej stronie południowymi (Avenidas Sur). Ulice od wschodu zwą się Calles Oriente a z przeciwnej strony Calles Ponientes. Przy siatce prostopadłych ulic trudno o lepszą nawigacje.
Rynek to oczywiście centrum miasta, od wschodu obrzeża go katedra pod wezwaniem św. Józefa (niegdyś Santiago), od południa pyszni się budynek starej kolonialnej władzy (Palacio de los Capitanes) zbudowany w 1543 roku przez Luisa Dieza de Navarro, wyróżnia się podwójnymi arkadami w fasadzie (po 27 na każdym piętrze) oraz imponującym herbem króla Hiszpanii Karola III. Od północy stoi gmach rady miejskiej (Palacio de Ayunmiento) zbudowany w 1743 roku, jest wynikiem współpracy trzech sławnych architektów: Diego de Porras, Juan de Dios Ristondo and Luis Diez de Navarro. Pierwotnie funkcjonował jako ratusz, a przez pewien okres również jako więzienie. Jego dwukondygnacyjna fasada przepruta jest kamiennymi toskańskimi kolumnami, a ściana wschodnia całkowicie wykuta
w skale. Od zachodu znajdowały się i znajdują nadal sklepiki, kiedyś głównie piekarnie i rzeźnie. W szczytowym okresie rozwoju w mieście było ponad 30 okazałych kościołów
i założony w 1678 roku Uniwersytet San Carlos, od 1937 roku Muzeum Sztuki Kolonialnej.
Przy kolacji w uroczej restauracji przygrywają nam gwatemalscy mariachi. Delektując się pysznym jedzeniem czujemy smak Ameryki Łacińskiej podwójnie. Następnego dnia zwiedzamy Muzeum Sztuki Kolonialnej. Dwa lata wcześniej ograbiono je ze znacznej części najwartościowszych zbiorów. Przepadły bez śladu. Przed wyjazdem z miasta zatrzymujemy się przy placu z kościołem Santa Ana. Mamy możliwość przyjrzeć się pralni pod gołym niebem i Indiankom uwijającym się przy pracy. Jeszcze tylko rzut oka na stożki Acatenango i Fuego wyzierające ponad dachy domostw i ruszamy w kierunku nowej stolicy.
Ciudad de Guatemala, stolica Republiki, położona w kotlinie Gór Gwatemalskich, w południowej części kraju. Została założona w 1527 przez konkwistadora hiszpańskiego Alvarado. Wybuch wulkanu Aray w 1541 zniszczył miasto i stolicę przeniesiono wówczas do Antigui. Jednak niszczycielskie trzęsienia ziemi nawiedzające Antiguę spowodowały, że ostatecznie w 1773 rozpoczęto odbudowę stolicy w dawnym miejscu. W 1917 Gwatemalę ponownie zniszczyło trzęsienie ziemi, miasto odbudowano jednak ponownie wg starych planów z okresu kolonialnego. Obecnie jest zamieszkiwane przez blisko dwa miliony mieszkańców. Mają w nim swoją siedzibę prezydent, rząd i parlament republiki.Posiada liczne rozległe parki i tereny zielone. Jest ważnym ośrodkiem uniwersyteckim i naukowym, siedzibą licznych szkół wyższych, w tym Uniwersytetu Gwatemalskiego im. św. Karola założonego w 1676. Do centrum wjeżdżamy przez dzielnicę nowoczesnych wieżowców. Szerokie ulice, samochody wszystkich znanych marek i tłumy ludzi.
Nie do końca koresponduje to z wiedzą o zagrożeniu bezpieczeństwa, które w tym mieście jest jak najbardziej realne. Natychmiast się to przypomina, kiedy do wytwornego salonu obuwniczego na centralnym placu zaprasza nas uzbrojony w długą broń ochroniarz a kilkadziesiąt metrów dalej trafiamy na ścianę oblepioną listami z danymi poszukiwanych osób. W bramach instytucji uzbrojeni strażnicy… Zwiedzamy Pałac Kultury Republiki a następnie katedrę. Wolny czas spędzamy na placu, nad którym powiewa gigantyczna flaga narodowa Gwatemali. Tworzą ją trzy pionowe jednakowej szerokości pasy: dwa niebieskie (boczne) oraz centralny biały z herbem pośrodku. Niebieski oznacza niebo nad Gwatemalą, sprawiedliwość i lojalność a biały czystość i integralność. Żeby tak te świetlane idee znajdowały odbicie w codziennym życiu… Opuszczamy Gwatemalę. Nie tylko stolicę ale i kraj przenosząc się na jeden dzień do Hondurasu aby zwiedzić Copan. Z Copanu jedziemy nad Rio Dulce – słodką rzekę, ostoję dzikiej przyrody nieskażoną przemysłem i wielkimi skupiskami ludności. Wypływa ona z jeziora Izabal na wysokości 8 m n.p.m. Po kilkunastu kilometrach rozszerza się tworząc niewielkie jezioro El Golfete. Po opuszczeniu jeziora płynie dalej na zachód, tworząc meandry w głębokim na 100 m wąwozie. Uchodzi do zatoki Amatique (część Zatoki Honduraskiej) niedaleko miasta Livingston. Brzegi rzeki porasta las z bogatą florą i fauną. Powołano tutaj Parque Nacional Río Dulce. Obszar ten stanowi ważny region turystyczny Gwatemali. Mieszkańcy żyjący w nad brzegami rzeki Rio Dulce wierzą w legendę o pół człowieku – pół krokodylu, który miałby jakoby ukrywać się przy dnie i w odpowiednim momencie porywać ludzi. Niezrażeni tym, płyniemy dwoma motorówkami aż do ujścia. Jazda jest szalona i przypomina wyścig na wyboistej drodze samochodami bez resorów.
Pierwsze pięć mil brzegów Rio Dulce jest zabudowane niezbyt gęsto wymyślnymi domkami bogatych, z pomostami oblepionymi kotwiczącymi luksusowymi jachtami. Następne osiem mil to Golfette - szerokie rozlewisko porośnięte dziewiczym lasem. Popływamy pod jedną z wysp podpatrując z bliska zamieszkujące ją ptactwo. Następne siedem to piękny wapienny wąwóz, u końca którego - już nad morzem - leży Livingston. Mijamy tu gorące źródła, kilka rybackich chatek na palach i wapienną ścianę pokrytą graffiti, z których najstarsze sięga 1914 roku. W drodze powrotnej przepływamy pod jednym z największych mostów w Ameryce Środkowej, przerzuconego nad Rio Dulce, łączącego miejscowości Fronteras i Rellenos. Podpływamy pod fortyfikację broniącą kiedyś dostępu do jeziora Izabal karaibskim piratom. Dzisiaj to tylko atrakcja turystyczna ale kilka wieków wstecz jeżące się armaty nie wróżyły niechcianym przybyszom nic dobrego. Rankiem opuszczamy gościnny Yacht Club Rio Dulce i zmierzamy do Tikalu. Po drodze, zatrzymujemy się w jakiejś małej wiosce.
Za zgodą gospodarzy wchodzimy na ich przydomowy ogródek i zrywamy owoc kakaowca. Prawie nikt z nas nie miał pojęcia że tak wyglądają owoce rośliny, z których później powstaje tyle czekoladowych pyszności. Teraz już tylko przed nami siódmy co do wielkości na świecie las deszczowy, na terenie którego znajduje się olbrzymi park narodowy z ruinami starożytnego miasta Majów nazwanego przez jego mieszkańców Yax Mutal, aktualnie jedyne miejsce na świecie uznane przez UNESCO jako Narodowe Dziedzictwo Kultury i Natury. Początki ponownego odkrywania Yax Mutal, obecnie Tikalu datują się na rok 1839. W tym procesie mają udział przedstawiciele wielu narodowości - Amerykanie, Brytyjczycy, Niemcy i Gwatemalczycy. Milowy krok w badaniach nad Tikalem został postawiony w latach 50-tych naszego stulecia dzięki uniwersytetowi z Pensylwanii, który przygotował cały program realizowany przez wiele lat. Wykarczowano las, zbudowano niewielkie lotnisko, sporządzono dokładne plany i mapy terenu. Całą akcję do dziś wspiera finansowo rząd Gwatemali, prace koordynuje Instytut Archeologii i Antropologii. Ponadto utworzono pierwszy w Ameryce Środkowej Park Narodowy - miejsce badań świata roślinnego. Ruiny miasta położone są kilkanaście kilometrów od granicy parku. Wzdłuż drogi prowadzącej przez najprawdziwszą dżunglę co chwilę mijamy znaki ostrzegające przed zwierzętami, na których rozróżniamy sylwetki jaguarów, ostronosów, pawi i węży.
Znaki służą zwierzętom i mają je chronić przed rozjechaniem. Na trasie dojazdu obowiązuje ograniczenie prędkości do 40 km/godz, którego przestrzeganie jest w prosty sposób kontrolowane przez strażników parku. Po prostu rejestruje się czas przejazdu przez dwie bramki – na wjeździe do parku i na wjeździe na parking przy ruinach. Złamanie nakazu grozi bardzo wysoką grzywną. Wprawdzie jaguara nie udało nam się zobaczyć ale za to trzy razy na poboczu drogi pojawiły się pawie. Jesteśmy w sercu dżungli. Tutaj dopiero czuje się jej smak. Jest gorąco i wilgotno. Pomimo tego, że poruszamy się w zacienionych zielonych tunelach pot ścieka strumieniami po całym ciele. Towarzyszy nam nieustanny koncert niewidocznych wyjców koczujących w koronach drzew 20, 30 m ponad nami. Przewodnik wymienia różne gatunki roślin, które spotykamy na naszej drodze. W końcu stajemy przed monumentalną ceibą, zwanym także drzewem kapokowym. W przeszłości czczone przez Majów jako drzewo życia, 8 maja 1965 obwołane zostało drzewem narodowym Gwatemali. Jest jednym z największych drzew w Ameryce. Jego wysokość dochodzi do 60 - 70 m a roczny przyrost do 4 m. Wydaje owoce stanowiące jajowate torebki wypełnione ziarnami i puchowym żółtawym włóknem nazywanym kapokiem. Właśnie ten materiał wykorzystywany jest do wyrobu kamizelek ratunkowych potocznie nazywanych kapokami.
Tikal położone jest w północnej nizinnej części terytorium Majów, było prawdopodobnie największym ośrodkiem tej cywilizacji. W skład kompleksu miejskiego wchodziło 16 świątyń oraz ok. 3 tys. budynków, w których mieszkało 10-45 tys. ludzi. W skład tych budynków wchodziły: pałace, świątynie, platformy uroczystościowe, dziedzińce, tarasy, dworki i łaźnie parowe. Wszystkie budynki połączone były białymi brukowanymi drogami zwanymi sac bes. Dzisiaj mamy możliwość zobaczenia 6 piramid schodkowych, których schody prowadzą do komór na szczycie. Największa zwana jako "Świątynia IV" ("Świątynia Dwugłowego Węża"), ma prawie 65 m wysokości. Uchował się także w środku miasta olbrzymi plac otoczony od wschodu i zachodu piramidami świątyń, a od północy twierdzą. Nad nim góruje Wielki Akropol, budowla o charakterze sakralnym i miejsce pochówku wodzów. Uroki Tikalu przypadły do gustu G.Lucasowi, który wykorzystał jego ruiny jako scenografię bazy rebeliantów w filmie "Gwiezdne Wojny". Największą radość sprawia mi wspinanie się na największe piramidy. Jest to możliwe dzięki zainstalowaniu schodów czy wręcz drabin i pomostów. Z wysokości podziwiam wierzchołki piramid wyłaniające się z bezmiaru dżungli niczym zagubione żaglowce na oceanie. Miałem nadzieję na zobaczenie Kwezala, będącego od 1871 roku ptakiem Narodowym Gwatemali i symbolem niepodległości, ponieważ nie potrafi żyć w niewoli. Niestety nie powiodło się. Bardzo wysoka temperatura spowodowała, że życie na jakiś czas zamarło a zwierzęta chyba podobnie jak ludzie oddały się sjeście. Wracając do Kwezala to jego nazwa w języku Indian Nahuatl oznacza „piękne pióro”. Posiada on aksamitne – czerwone na piersi – i zielone w pozostałej części ciała pióra oraz dochodzący do 90 cm powłóczysty ogon. Wcześniej był czczony przez Azteków jako Bóg Quetzocoatl. Według legendy Kwetzal zawdzięcza swoje czerwone upierzenie na szyi najsławniejszemu wojownikowi kraju Tecunowi Umanowi. Podobno kiedy podczas jednej z walk Uman został śmiertelnie ranny, w jego zbroczoną krwią szyję uderzył zabłąkany ptak i w ten sposób dotąd zielone upierzenie przefarbowane zostało w okolicach piersi na czerwono. Upojeni dżunglą i skarbami, których strzeże zazdrośnie od setek lat przemieszczamy się do Flores. Najstarsza część miasta położona jest na wyspie na jeziorze Peten Iza połączonej obecnie z lądem krótką groblą. Na lądzie znajdują się dwa duże przedmieścia: Santa Elena i San Benito. W czasach przedkolumbijskich było to główne miasto Majów z grupy Itza, znane wówczas pod nazwą Tayasal. Znane było również jako Noh Peten, czyli "miasto-wyspa" lub Tah Itza, czyli "miejsce ludu Itza". Miasto na wyspie było ostatnią ostoją cywilizacji Majów, podbitą przez Hiszpanów dopiero w 1697 roku.
Wieczorem wychodzimy na główny plac miasta-wysepki. Właśnie trwa próba dekoracji mającej imitować choinkę bożonarodzeniową. Oszołomieni wrażeniami zupełnie zapomnieliśmy, że kilka tysięcy km stąd zbiera się na prawdziwą śnieżną zimę, i na moment kiedy do każdego domu zawita świąteczna choinka. Następnego dnia wczesnym ranem wyjeżdżamy w kierunku Belize. Równa asfaltowa droga zmienia się z czasem wyboisty gruntowy trakt. Wapienne podłoże jest przyczyną płynącego wraz z nami białego obłoku kurzu. Nawet gdyby gdzieś przy drodze kwitły białe orchidee, ostatni narodowy symbol Gwatemali, który chcielibyśmy zobaczyć, to zapewne i tak nic z tego bo wszystko co znajduje się przy drodze jest schowane pod grubą warstwą białego proszku nasuwające skojarzenie do pierwszego zimowego śniegu….

Wycieczka MGH/11/05
„Tajemnice Ameryki Łacińskiej”
Marek Malinowski

Meksyk

Mijają dwa tygodnie od powrotu z Meksyku, a duchy Indian wciąż każą myślami wracać do tej niezwykłej krainy. Czy to za sprawą ogromnej krzywdy i poniżenia, jakiego doznali prawowici mieszkańcy tej ziemi, czy też z powodu niezwykłych dokonań prekolumbijskiej cywilizacji. trudno pogodzić się z utratą takiej kultury na rzecz barbarzyńskiej działalności konkwistadorów. Jednakże, jeśli przyjrzymy się dokładniej zamierzchłym czasom i odwiedzimy starożytne i te z pierwszego tysiąclecia miasta czy ośrodki kultu, to stwierdzimy, że historia często się powtarzała. Na miejscu zdobytym kolejne cywilizacje dzisiejszego Meksyku wznosiły nowe świątynie, na wyrównanych ściętych stożkach piramid dostawiano nowe, wyższe poziomy. Mimo wszystko jednak czerpano wzorce z osiągnięć poprzedników, czego przykładem jest cywilizacja Azteków, budowana na zrębach osiągnięć Majów.
Wracając jednak do podróży, którą w moim odczuciu śmiało można nazwać wyróżniającą się spośród innych, nie sposób zapomnieć przylotu do stolicy. W miejscu gdzie siedem wieków wcześniej Aztekowie ujrzeli orła siedzącego na opuncji i pożerającego węża rozciągało się niekończące się miasto Moloch. Nocny przelot nad miastem był bardzo widowiskowy i zapowiadał wielką przygodę. I przygoda nie dała na siebie długo czekać. Następnego dnia odwiedziliśmy Teotihuacan - piramidy słońca i księżyca. Pomimo dużej ilości przybyszów (z naszej planety) pierwsze odczucie: przestrzeń i porządek. Jak we wszechświecie ze słońcem i księżycem na pierwszym planie. Następnie muzeum antropologiczne-zbiór wszystkich znalezisk minionych kultur z całego Meksyku. Po całodziennym zwiedzaniu Zokalo (plac centralny w centrum historycznym), dla relaksu -Xochimilco - pływające ogrody, gdzie w towarzystwie Mariachi na kwiecistych łodziach można było kupić barwne rękodzieła.
Kolejna wyprawa wiodła do Acapulco z przystankiem w Cuarnavaca, w krainie wiecznej wiosny, gdzie w krystalicznym po Meksyku powietrzu można wypić filiżankę dobrej kawy.
Jeżeli zakupy srebrnej biżuterii to tylko w Taxco. Oprócz przyjemności przymiarek i zakupów (Panie) najbardziej przypadła mi architektura tego srebrnego miasteczka. Położone na zboczach gór posiada wyjątkowo urokliwe uliczki, zwłaszcza te wiodące do katedry Santa Prisca, którą ufundował ówczesny właściciel kopalń srebra.
Po całodobowym odpoczynku w Acapulco nad Oceanem Spokojnym , urozmaiconym pokazem skoków ze skały śmierci, wyjazd do kolonialnego Puebli. Poranek w Puebli zachwyca widokiem pary wulkanów świetnie zachowanych lub odrestaurowanych kamienic, a właściwie całych ulic, które biegną równolegle przez całe miasto lub przecinają się prostopadle. Wyjątkowe Zocalo i misterne kamienice, między innymi budynek tort i migdałowy, zachwycają kunsztem artystów i architektów. Jednym słowem -Miasto Aniołów. Po południu ruszamy przez góry Sierra Madre, żeby podziwiać to, co zostało po królestwie Zapoteków. A to co ujrzeliśmy na szczycie Monte Alban, to wszechogarniająca cisza i spokój. Jako, że byliśmy pierwszymi zwiedzającymi, wydawało nam się , że starożytni Zapotekowie dopiero co odeszli, pozostawiając puste boisko do gry w pelotę i kamienne tablice-świadectwo swojej wiedzy matematycznej i medycznej. Nad rozległymi placami i świątyniami szybował orzeł.
Następny dzień obfitował w obrazy przyrody. Kanion Sumidero pokazuje jak mocno krajobrazowo zróżnicowany jest Meksyk. Pionowe skały unoszące się nawet na wysokość do 1100m robią wrażenie i przywołują pamięć o Indianach, którzy nie chcąc się podporządkować Hiszpanom, wybrali wolność, skacząc ze stromych urwisk. W stolicy stanu Chipas-San Christobal, atmosfera zabawy i odprężenia. Miasto tętni różnojęzycznym gwarem, zabawa trwa do późnych godzin nocnych. To tu spotykamy prawdziwych potomków Majów. Tu kupujemy od nich pamiątki, świadomi, że kilkaset pecho bez pośredników trafi do rodzin spychanych na margines niegdyś wielkich Majów. Jako chrześcijanie przeżywamy szok kulturowy, odwiedzając lokalny kościół katolicki Indian. Tych obrzędów nie będę opisywał. Trzeba to po prostu zobaczyć. Fotografowanie surowo zakazane. 11-go dnia wycieczki krajobraz zmienia się na tropikalny. Jedziemy wijącą się drogą przez dżunglę, aby dotrzeć do Palenque-miasta Majów, wydartego dżungli, która chciała zawłaszczyć takimi niespodziankami jak wizerunek chińskiego smoka lub postać jakby przeniesiona z cywilizacji starożytnego Egiptu w pałacu króla Pakala. Ponad tysiąc obiektów archeologicznych schowanych w dżungli mówi o potędze Majów. Ukryte w bujnej roślinności czekały osiem wieków na odkrycie przez amerykańskiego archeologa.
Pełni wrażeń wjeżdżamy na półwysep Jukatan. Na półwyspie aż roi się od śladów z przeszłości, począwszy pod malowniczego, jakby akwarelami namalowanego miasta Campeche-koloniajnego portu, aż po najsłynniejsze na świecie Chichen Iza. Po drodze imponujący wielkością pałac gubernatora oraz piramida karła w Uxmal, widoczne z okna naszego hotelu ponad wierzchołkami drzew.
Kulminacją naszego zwiedzania jest Chichen Iza. To jeden z siedmiu cudów świata. Swą sławę zawdzięcza dokonaniom cywilizacji Majów. To oni dzięki znajomości astronomii zbudowali piramidę tak, że dwa razy w roku promień świetlny ześlizgując się po zboczu piramid jak pełzający wąż określa porę zasiewu i zbioru kukurydzy. To oni zbudowali obserwatorium astronomiczne, w kopule którego słońce wpadające przez liczne otwory zaznaczało każdy z 365 dni w roku ( kalendarz Majów). To oni wreszcie zbudowali sieć dróg łączących ważniejsze wówczas miasta. Jedną z nich przewędrowaliśmy właśnie my, czego z całego serca wszystkim życzę i gorąco polecam.

piątek, 13 marca 2009

Chorwacja

Urzeka swoimi surowymi krajobrazami, zabytkami, historią.

Tą starą i tą najnowszą.

Nawet bardzo pobieżna znajomość historii Chorwacji zmusza do refleksji. Od 1089 roku aż do 1991 Chorwacja nie była niezależnym państwem! Należąc do Austrii, Węgier, Turcji, Włoch przez wieki walczyła o zachowanie odrębnej kultury, z której jest tak dumna. Dziś niemal na każdym kroku widać symbole: narodowe: flagi, godła, a szacunek do tych symboli jest ogromny i godny pozazdroszczenia. Młodzi małżonkowie w dniu ślubu dostają w prezencie flagę i jej najpierw (do północy) oddają cześć i wznoszą toasty. Chorwatom - w większości katolikom - bliższa jest starotestamentowa zasada „oko za oko, ząb za ząb” niż zrozumienie, tolerancja, przebaczenie. Wpływy greckie, rzymskie, weneckie, habsburskie i wiedeńskie widoczne są w wielu zabytkach. Największą atrakcją Chorwacji jest oczywiście wybrzeże Adriatyku – ma 5835 km długości, z czego ponad 4000 przypada na linię brzegową wysp, których jest tu 1187, z czego tylko 66 zamieszkałych! Największe to: Krka, Cres, Brać Havr i Korcula. słyną z wyrobu win, serów, pozyskiwania soli. Wśród nich jest i taka, którą ponad 200 dni w roku owiewają wiatry od morza, nanosząc sól. Wypasa się na niej kilkadziesiąt tysięcy owiec, których mięso jest szczególnie cenione w kulinarnej obróbce - nie
potrzebuje już soli. Także sery wyrabiane na tej wyspie charakteryzują się niespotykanym smakiem. Wody Adriatyku są czyste, silnie zasolone i ciepłe, a plaże żwirowe, kamieniste
i skaliste.

10 dni w Chorwacji.

Czyli:
1,5 – 2 dób na do- i przyjazd do i z Chorwacji,
6 dób w Bośni i Hercegowinie,
5 dób w Chorwacji,
1 dzień w Słowenii.

Matematycznie niemożliwe? A jednak!

05.07.2008. (sobota).
Czarną „Scanią” wyruszyłyśmy na 10-dniową objazdową wycieczkę po Chorwacji. „Dalmatyńską eskapadę” rozpoczęłyśmy na parkingu w Woszczycach, dokąd zjechało co najmniej 15 autokarów z różnych stron Polski, gdzie nastąpił „przeładunek” wszystkich urlopowiczów zainteresowanych zwiedzaniem i odpoczywaniem na południu Europy.

06.07.2008. (niedziela).
Po całonocnej podróży w autokarze docieramy do Chorwacji. Po porannej toalecie (przemycie twarzyczek chusteczkami higienicznymi), zwiedzamy Plitvickie Jeziora. Jest to ciąg niewielkich jezior o niesamowitej turkusowej, czy szmaragdowej barwie, przegrodzonych wapiennymi barierami, które tworzą wodospady (92; największy 80-metrowy to Weliki Slap). Po największym jeziorze Kozjak (2,5 km długości, 82 ha. powierzchni i 46 m. głębokości) pływają stateczki wycieczkowe. 16 jezior (11 górnych i 5 dolnych) kaskadowo ułożonych z mnóstwem strumyków i potoków znajduje się w lasach jodłowo – bukowo - sosnowo - klonowych. Bogactwo przyrody i fauny (między innymi wilki, niedźwiedzie) sprawiło, że Park Plitvickie Jeziora został wpisany w 1979 roku na Listę UNESCO. Dalej jedziemy do Neum na terenie Bośni i Hercegowiny, podziwiając po drodze:
Riwierę Makarską, Jeziora Bacinskie - osiem słodkowodnych jeziorek przedzielonych wąskimi przesmykami, charakteryzującymi się zjawiskiem kryptodepresji, czyli tym, że ich lustro wody położone jest powyżej poziomu morza, a dno - poniżej), Deltę Neretwy - zaskakującą równinę pomiędzy górskimi zboczami, żyzną z podmokłymi niczym ryżowe pola terenami uprawnymi. Wieczorem docieramy do Neum - miasteczka położonego na skrawku (około 10km) wybrzeża należącego do Bośni i Hercegowiny. Zostajemy zakwaterowani w hotelu „SUNCE”. Jest to jeden z trzech tutejszych hoteli posiadający klimatyzację. Na poziomie 0 znajduje się recepcja; na 1- restauracja; trzy piętra w górę i cztery w dół to pokoje hotelowe. My mamy pokój na 7 piętrze z widokiem (bocznym) na morze. Na plażę najlepiej zjechać windą.

07.07.2008 (poniedziałek).
Trzeciego dnia korzystamy z fakultatywnej wycieczki. Zwiedzamy:
Półwysep Peljesac, zaczynając od bliźniaczych miast Ston i Mali Ston ściśniętych na przesmyku łączącym półwysep ze stałym lądem. Miasta starają się o wpis na listę UNESCO głównie z powodu muru, którym są połączone, i który ponoć widoczny jest niczym Mur Chiński z kosmosu. Obwarowania pochodzą z 1333 roku i ciągną się przez 5 kilometrów od niewielkiej twierdzy nad Malim Stonem do miasta Ston.
Dalej jedziemy do Orebic, podziwiając ciągnące się wzdłuż wybrzeża hodowle małż, homarów i ostryg. Oprócz hodowli tych „owoców morza”, półwysep słynie także ze znakomitych win czerwonych „dingacz”, „postup” i „prosek”. Z Orebic płyniemy na wyspę Korcula (jedna z większych wysp Chorwacji), do miasta o tej samej nazwie. Zwiedzamy stare miasto, w którym znać wpływy weneckie, piękną katedrę św. Marka z bardzo ciekawą XVI - wieczną chrzcielnicą ozdobioną figurą Jezusa przyjmującego chrzest i dom w którym urodził się słynny podróżnik Marco Polo.
Wolny czas spędzamy na: wymianie euro na kuny, piciu kawy i jedzeniu lodów… i mamy mały problem ze znalezieniem w tym „wielkim mieście” jednego z dwóch portów, położonych w dwóch różnych stronach wyspy. W ostatniej chwili zdążamy na „taksówkę wodną”, którą z resztą grupy płyniemy na niezamieszkałą wyspę Badija. Tu relaksujemy się, opalamy, zwiedzamy wyspę, na której znajduje się Klasztor Franciszkanów, dokarmiamy daniele - bardzo sympatyczne, nieco płochliwe, ciekawskie, ale nie namolne zwierzęta. Powrót tą samą drogą - wodną taksówką, na której „kapitan” częstuje nas winem i „trawaricą” tj. rakiją o słomkowym kolorze, z dodatkiem ziół, traw, bardzo smaczną - nie czuć, że to samogon.
W drodze powrotnej do Neum (już autokarem) wstępujemy do winiarni p. Matusków, degustujemy wina: „dingacz”, „prosek”, próbujemy rakiji i wiśniówki.

Chorwackie wina.
Mają niespotykany, niepospolity smak, z uwagi na klimat, w którym dojrzewają winogrona dzięki czemu wina wytrawne mają słodkawy smak. Szczególnie cenione są wina z półwyspów Istry i Peljesac i z wysp (np. „dingacz” jest znakomitym wytrawnym winem, które może być przechowywane nawet 10 lat, a na ekskluzywnych stołach Europy i Ameryki osiąga cenę 500 dolarów za butelkę).
Chorwacja nie posiada własnego korka, dlatego tylko wina z najwyższej półki są korkowane oryginalnym korkiem. Wszystkie pozostałe są bądź kapslowane, bądź zamykane korkiem plastikowym z ewentualną cieniutką warstewką korka naturalnego, co nie umniejsza jakości tych win.

08.07.2008 (wtorek).
Korzystamy z fakultatywnej wycieczki do Medugorje i Mostaru. W trakcie jazdy wysiada klimatyzacja.
Medugorje - kiedyś maleńka osada rozrasta się do ważnego miejsca kultu Maryjnego i jak wszędzie w takich miejscach zwycięża komercja. Zwiedzamy kościół, kawałek drogi krzyżowej, podziwiamy figurę Jezusa (z prawej nogi powyżej kolana ścieka kropla wody, ścierana przez pielgrzymów chusteczkami), idziemy na Górę Objawień pod przewodnictwem młodziutkiej dziewczyny, która przy pięciu kolejnych stacjach odmawia po polsku modlitwy. Docieramy do miejsca objawienia, na którym umieszczono figurę Matki Boskiej i wracamy w skwarze i upale.
Jedziemy do Mostaru; na szczęście nie jest to daleko, więc nie bardzo jeszcze odczuwamy brak klimatyzacji w autokarze.
Mostar. Niemal na każdym kroku widać ślady wojny 1991 roku. Celowo zostawione są ruiny domów; ostrzelane domy mają ostrzegać i przypominać o skutkach wojny.
Zwiedzamy stare miasto, ze specyficzną architekturą i atmosferą z wpływami arabskimi, z urokliwymi uliczkami, przypominające nieco tureckie bazary, meczet, Dom Turecki i przede wszystkim zabytkowy, piękny, kamienny most, - symbol Mostaru, który został całkowicie zniszczony i ostrzelany przez Czarnogórców, a odbudowany dzięki wysiłkowi wielu naukowców, zapaleńców, badaczy, itd., niemal z całego świata. Historia odbudowy tego mostu jest bardzo krzepiąca.
Podróż powrotna - koszmarna!!! Brak klimatyzacji daje się we znaki!!!

09.07.2008 (środa).
Z duszą na ramieniu - czy klimatyzacja będzie działać, czy nie? - wyruszamy na zdobycie Dubrownika. Na szczęście wszystko jest w porządku.
Położenie Dubrownika, zwanego „Perłą Adriatyku”, otoczonego z trzech stron Adriatykiem, z wapiennym urwiskiem w tle - to niesamowity i niezapomniany widok. Fortyfikacje (najdłuższe w Europie) okalające Dubrownik nie zostały zdobyte i nie zostały zniszczone nawet wówczas, kiedy miasto rozbudowywało się. Zwiedzamy stare miasto, z główną jego ulicą Stradun, od której odchodzi po obu stronach po siedem wąziutkich uliczek, Wielką Studnię Onufrego, zwiedzamy świątynię i klasztor Franciszkanów z apteką i kościół św. Błażeja - patrona Dubrownika. Następnie, płynąc stateczkiem, podziwiamy mury Dubrownika od strony morza. Opływamy malowniczą wysepkę Lokrum (zwaną też Wyspą Miłości), na której znajduje się ogród botaniczny, ruiny fortu i dawnego opactwa Benedyktynów, a także liczne plaże dla tekstylnych i nudystów.
Po rejsie, ucztujemy: zamawiamy w tawernie sałatkę z ośmiornicy i czarne risotto (ryż z kałamarnicą, gotowany właśnie w soku z kałamarnic, stąd jego niesamowita czarna barwa). Tak posilone zdobywamy mury Dubrownika i z ich wysokości podziwiamy miasto, jego dachy i panoramę.
Dubrownik wpisany na listę UNESCO w czasie ostatniej wojny był oblężony przez 7-miesięcy (od października 1991 do maja 1992 roku), a przez trzy miesiące pozbawiony wody i prądu.

10.07.2008 (czwartek).
Wydawałoby się, że już nic nie jest w stanie nas zaskoczyć. A jednak!
Trogir. Maleńkie średniowieczne miasteczko położone na wyspie połączonej ze stałym lądem mostem. Miasto wpisane na listę UNESCO, które ze względu na swoje liczne i cenne zabytki nazwane jest „muzeum pod gołym niebem”. Największy i bodaj najważniejszy zabytek Trogiru to Katedra św. Wawrzyńca. Z przodu katedry wieża – dzwonnica była budowana przez 200lat, a jej poszczególne piętra reprezentują rozmaite style.
Po zwiedzeniu Trogiru jedziemy do Splitu.
Split - największe miasto Dalmacji znane jest z Pałacu Dioklecjana. Pałac jest tak ogromny, że …nie widać go! Ponadto, to co zostało z rezydencji cesarza Dioklecjana przesłaniają nowsze zabudowania. Całość więc sprawia wrażenie średniowiecznego miasta z antycznymi pozostałościami, otoczonego murami obronnymi. W obrębie murów pałacowych stoi dziś 220 budynków – głównie z XVIII wieku zamieszkałych przez blisko 3 tysiące ludzi!
Jadąc Riwierą Makarską do Trogiru zaraz za Makarską zatrzymujemy się, w miejscowości Vepric, aby podziwiać replikę Lourdes, którą stworzył jeden z biskupów chorwackich urzeczony tym świętym miejscem.

11.07.2008 (piątek).
Dzień wolny. Przeznaczamy na wypoczynek, plażowanie, kąpiel w Adriatyku, spacery i szykowanie się do drogi powrotnej.

12.07.2008 (sobota).
Nasz pobyt w hotelu „SUNCE” dobiega końca.
Jedziemy do Parku Narodowego Krka, który jest uważany za największą atrakcję przyrodniczą Dalmacji na stałym lądzie. Rzeczywiście, rozlewisko rzeki Krka, jeziora, rzeki, przełomy, wodospady robią wrażenie porównywalne z oglądaniem Jezior Plitvickich.
Późnym wieczorem docieramy do Kutiny, gdzie mamy już ostatni nocleg na Chorwacji.
Hotel średniej klasy, a odgłosy zabawy nie pozwalają nam mimo zmęczenia długo zasnąć.

13. 07.2008 (niedziela)
Jest to praktycznie ostatni nasz dzień i ostatnie zwiedzanie.
A w planie mamy zwiedzić: Zagrzeb, Jaskinię Postojna na Słowenii i Lublanę.
Zagrzeb - stolica Chorwacji o europejskiej architekturze, zupełnie odmiennej od miejscowości na wybrzeżu, nie oszałamia swoją wielkomiejskością. Nic dziwnego. Zagrzeb nie był nigdy projektowany jako stolica i dlatego na ogół sprawia wrażenie prowincjonalnego miasta, a nie europejskiej metropolii. Zwiedzamy najstarszą część Zagrzebia Kapitol z katedrą o strzelistych wieżach, główny plac miasta z pomnikiem Jelacica, pijemy kawę, jemy lody.
Opuszczamy Chorwację i udajemy się na Słowenię do Jaskini Postojna.
Jaskinia Postojna uważana jest za jedną z najpiękniejszych na świecie. Stalagmity, stalaktyty, stalagnaty o różnorakich i niesamowitych formach tworzą nierzeczywisty, bajkowy świat.
W godzinach popołudniowych dojeżdżamy do Lublany
Lublana, - stolica Słowenii (nazywana niekiedy „miastem mostów”), jest też niewielkim miastem, sprawia jednak milsze wrażenie od Zagrzebia.
Spacer po centrum Lublany zajmuje niewiele czasu. Nim odjedziemy autokarem do Polski, zdążymy napić się piwa i…zmoknąć w przeciągu paru minut, bo właśnie w kawiarnianym ogródku dopadło nas oberwanie chmury.
Teresa Daleszyńska

czwartek, 12 marca 2009

KAPADOCJA -KRAINA WYCZAROWANA PRZEZ NATURĘ

Ostatnie chwile w Stambule. Zawieszeni między wodami Bosforu a błękitnym niebem przejeżdżamy wiszącym mostem na powrót do Azji. Przed nami 800 km jazda do Kapadocji, krainy gdzie matka natura zamieniła się w pracowitą wróżkę i w ponad 300-metrowej warstwie wulkanicznego tufu przykrytego grubą bazaltową pierzyną stworzyła monumentalną scenografię, w której na żywo mogłyby się rozgrywać sceny z wiekowych bajek o elfach, złych czarnoksiężnikach, zapomnianych smokach czy też współczesnych, takich jak choćby „Wojny gwiezdne”. Jazda autostradą nie rozpieszcza widokami. Dopiero po przejechaniu ponad 600km zatrzymujemy się na krótki postój i mamy okazję zamoczyć stopy w wielkim śródlądowym słonym jeziorze Tuz Golu. Jego maksymalna powierzchnia 2500 km2, co w przybliżeniu daje kwadrat o boku 50 km. Największa głębokość ponoć nie przekracza 1 m ale trudno to sprawdzić. Pozostaje zatem brodzenie w gęstej jak zupa wodzie, która sięga co najwyżej do kostek. I ten widok. Tafla jeziora zachowuje się niczym lustro z „Alicji w krainie czarów”. Można więc na chwilę powrócić wspomnieniami w czasy beztroskiego dzieciństwa.
To przedsmak tego, co czeka nas w Kapadocji. Do hotelu docieramy ciemną nocą. Na rogatkach miasta witają nas czające się w mroku skalne olbrzymy. Mijamy je w pośpiechu nie uiszczając myta. Ranek wita nas rozbieganymi chmurami. Pewnie zemsta wczoraj zlekceważonych olbrzymów. Mimo wszystko nie tracimy humoru i wyruszamy nasycać się niesamowitą urodą Kapadocji. Autokar wspina się po zboczu a my z nosami przyklejonymi do szyb w towarzystwie „ochów” i „achów” pochłaniamy pierwsze fantastyczne widoki.
Po kilkunastominutowej jeździe zatrzymujemy się w miejscu nazwanym przez przewodnika „Kapadockim Zoo”. Na pierwszym planie olbrzymia formacja, w której wszyscy bez wyjątku i zbędnych tłumaczeń dostrzegają wielbłąda. Pojawiają się „peribaca”, czyli „kominy z bajki” - struktury przypominające kapelusze gnomów, które często były przerabiane na domy mieszkalne, hotele, bary, restauracje, a podczas prześladowań chrześcijan w okresie lat 200-400 n.e., także na kościoły i kaplice. Wbiegam na okoliczne zbocza. Haust zachwytu, pstryk, haust zachwytu pstryk, haust , pstryk, pstryk, pstryk…
W stanie lekkiego oszołomienia przemieszczamy się do Pasabag, co po turecku oznacza „Winnicę Paszy”. Sam widok nie kojarzy się z winnicą a raczej z wysypem gigantycznych grzybów. Krążąc brukowanymi alejkami nadsłuchuję odgłosów olbrzyma, który zmierza na obfite zbiory. Na szczęście oprócz przechadzających się turystów i szmeru migawek dziesiątków fotokamer nic nie zakłóca baśniowego spokoju tego miejsca. Kolejna atrakcja znajduje się o kilkanaście minut jazdy. Podziemne miasto w Kaymakli. Podobnych miast na terenie Kapadocji jest ponoć około 40. Przewodnik ostrzega, że osoby z klaustrofobią lub mające problemy z sercem nie powinny się wybierać do podziemnego świata. To miasto wyryto na 7 poziomach a szlak turystyczny schodzi tylko 4 poziomy w dół. Zamieszkiwać go mogło co najmniej 5 tys ludzi.
Kiedy przeciskamy się wąskimi i niskimi korytarzami, zgięci w pół, mijając większe groty, które pełniły funkcję kościoła, kuchni, składów żywności zastanawiam się jak w takich warunkach mogła przeżyć taka liczba ludzi nie wychylając nosa na powierzchnię nawet przez pół roku. Ku zaskoczeniu temperatura jest stała i nie czuje się gorąca panującego na zewnątrz a powietrze jest wolne od nadmiaru dwutlenku węgla , który utrudniałby oddychanie. Podziemne miasto ma swoją nierozwiązaną dotąd tajemnicę. Na różnych poziomach znajdują się ogromne kamienne koła, które służyły do zaślepiania korytarzy odcinając w ten sposób napastnikom dalszą drogę. Mają zbyt wielkie gabaryty, żeby można je było przetransportować istniejącymi korytarzami a nie były wykute w miejscach gdzie się znajdują… I jeszcze jedna ciekawostka. Mieszkańcy miasta w sytuacji, gdy nie mogli pochować zmarłych w tradycyjny sposób, celem zachowania odpowiednich warunków sanitarnych …gipsowali ciała.Nareszcie przyszła pora, żeby zadbać o ciało, choć to bez połączenia z nasycaniem ducha w Kapadocji jest wręcz niemożliwe. Jemy lunch w Uchisar, w restauracji wiszącej na skraju urwiska spadającego kilkadziesiąt metrów w dół w Dolinę Gołębi. Szeregi jaśniejących bielą, słupów, kominów i filarów zaznaczone są rękoma ludzkimi, które w nich wyżłobiły komory z otworami drzwiowymi i okiennymi. Kto wie może tutaj właśnie hodowano gołębie. Podziwiamy także widok miasta i rozległą panoramą doliny okoloną bajecznie wyrzeźbionymi i kolorowymi formacjami skalnymi. Moim zdaniem, hołd oddany temu pięknu, wyrażony bezgranicznym zachwytem, jest bardziej miły stwórcy niż mechanicznie klepana modlitwa. Więc się zachwycam, zachwycam i zachwycam…. Refleksja sam raz bo po lunchu jedziemy do Goreme Air Open Musem wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Muzeum, usytuowane jest w niewielkiej, rozłożystej dolinie i stanowi w istocie okrąg zawierający wykute w pieczarach bizantyjskie kaplice i kościoły. Te jaskiniowe sanktuaria stworzyli w III i IV wieku n.e. chrześcijanie (w tym tak wybitne postacie jak św. Bazyli) uciekający przed prześladowaniami. Miały służyć modlitwie i oświacie. Z tych świętych miejsc wywodzi się większość chrześcijan, którzy rozproszyli się po całym regionie i świecie - m. in. dlatego o Kapadocji wspomina Biblia. Łącznie można zwiedzić 7 świątyń i podziwiać różne formy malarstwa ściennego liczącego prawie 2000 lat. To taki niewielki ludzki wkład do tytanicznego dzieła natury. Na zakończenie naszego zwiedzania jeszcze raz powracamy nad Dolinę Gołębi. Tym razem u naszych stóp rozpościera się miasteczko Goreme a za plecami panorama Uchisaru z dominującą nad całą okolicą twierdzą tj. widoczną z bardzo daleka wysoką wulkaniczną skałą podziurawioną tunelami i oknami. Słońce zmierza ku zachodowi malując Dolinę Gołębi na różowo. Jeszcze ostatni skok na platformę widokową Uchisar Kalesi, czyli zamku albo jak inni go nazywają twierdzy. Stojąc u jego stóp mam nieodparte wrażenie, że musiał być protoplastą biblijnej wieży Babel. To chyba najlepszy moment w jakim można zakończyć naszą przygodę z Kapadocją.Wyjeżdżamy wczesnym rankiem kierując się ku wybrzeżu Morza Śródziemnego. Na horyzoncie rysują się szczyty wulkanów – wiecznie ośnieżonego Erciyes Dagi 3916m i Hasana Da 3268m. Niemo spoglądają na płaskowyż, ale zapewne duma ich rozpiera z tego w jakim stopniu przyczyniły się do powstania tak niecodziennego piękna…

Wycieczka nr TRT 2008-05-07

Marek Malinowski